Wróciliśmy z Grefsenskog. Zmęczona, lecę obierać grzyby, a wcześniej – krótko: było wspaniale.
Najpierw pojechaliśmy nad jeziorko Trollvann – nad trolową wodę. Pospacerowaliśmy tam, rozgrzaliśmy się, było bardzo miło. Rzucił się nam w oczy jeden grzyb, ale – pojedynczy? Bez sensu…
Potem przenieśliśmy się dokładnie tam, gdzie powinniśmy – gdzie w lesie czaiły się jagodziny i grzyby, a Tomasz mógł się spokojnie zaczaić na widok.
Gdy niebo zaczęło się czerwienić, usiadłyśmy za Tomaszem i obserwowałyśmy niebo, miasto, jego. Rozmawiałyśmy o świętach i różnych rodzinnych sprawach. Miasto zatapiało się w mroku. Potem się z niego wyłoniło jeziorem świateł. Potem zrobiło się zimno. I wróciliśmy do domu.