Kuchenne rewolucje

Podjęłam heroiczną próbę. Wyszłam ze swojej strefy komfortu i poszłam do kuchni. Postanowiłam upiec ciasto.

Miałam wszystko czego potrzeba plus słońce za oknem (rano padało jakby świat miał się skończyć, a niebo spadało na głowy, ale potem wyszło słońce). Wzięłam się za wsypywanie, wlewanie, miażdżenie, mieszanie. Uzyskaną efektowną breję wlałam do formy.

Nie zaglądałam do pieca. Niech się piecze. I piekło.

Efekt piękny, prawda? Może więc pora na lekcję historii i  zwrot akcji?
Nie bez powodu napisałam, że to kuchenne rewolucje. Rewolucja nigdy nie kończy się dobrze. Rewolucja to nieskoordynowany wybuch dobrych chęci, najczęściej bez zrozumienia sytuacji.

I tak było i tym razem:

Moja strefa komfortu jest daleko od piekarnika. Kończy się na patelni. A w samym jej centrum znajdują się kanapa/fotel/łóżko z książką. Morał: rewolucja grozi zakalcem.

(Sad layer – jak słusznie określają to Anglicy. Nie wiem, jak zakalec nazywają Norwedzy.)

2 odpowiedzi do “Kuchenne rewolucje”

    1. Był na calusieńkim cieście. Całe ciasto było zakalcem, który dla niepoznaki włożył chrupiącą skórkę. Ale fakt, esperantyści zjedli wszystko. Twarde z nich chłopy!

Możliwość komentowania jest wyłączona.