Dziś ostatnia pracująca niedziela w tym roku. Ale tym razem odwróciłam kolejność zachowaną w zeszłym tygodniu (rano praca, wieczorem Msza). I był to strzał w dziesiątkę.
Ruszyłam w drogę przed świtem, kiedy granat nieba ledwie ustępował miejsca pomarańczowo-różowej zapowiedzi dnia. Niebo w trakcie mojego spaceru cudnie zmieniało kolory, aż przesłoniły mi je barwne witraże kościoła. Msza o 9:30 prowadzona jest po angielsku. Jestem pewna, że wspominałam, jak uwielbiam angielską melodię psalmu.
Po Mszy – jako że to ostatnia niedziela przed Wigilią (czwarta adwentu wypada, o zgrozo, w Wigilię!) – rozpoczynał się jarmark świąteczny – ze śpiewami, przebierańcami, jasełkami, żywymi owieczkami, straganami z jedzeniem, etc. Spędziłam tam chwilę, było tak miło, ale – musiałam iść do pracy.
Droga do pracy była również bardzo miła, choć niebo pozostało bladoniebieskie z bladozłotą tarczą nisko wiszącego słońca. Pracowałam od 12 do 20:00. W biurze – zimno, awaria ogrzewania, było około 15 stopni. Ale nie traciliśmy humoru, zakutani w swetry, kurtki, etc. Gorąca herbata to podstawa.