Tre Helligekongens Dag, spacer i zachód słońca

Ktoś mógłby pomyśleć, że ciastka za złoty pięćdziesiąt tak mnie rozproszyły, że zapomniałam o święcie Objawienia Pańskiego. Nic bardziej mylnego. Kościół Katolicki dostosowuje jednak w pewnym zakresie harmonogram swoich świąt do państw, w których się znajduje. Nie jest tak, że za święta nakazane uważa zawsze tylko te, kiedy jest ustawowo wolne (nie było tak na Wszystkich Świętych – liturgia tego święta odbywała się pierwszego listopada), ale ze styczniowym świętem odpuszczono i jest przesunięte na pierwszą niedzielę po 6. stycznia. Czyli na dzisiaj.

Trochę się naczytałam, żeby dotrzeć do tej informacji, bo jakoś nie chciało mi się wierzyć, że szóstego nic się nie dzieje i na prawdę jest tylko jedna sobotnia Msza (na rano), a wieczorem – dwie niedzielne… Jest jak jest, mnie to pasuje, więc wybrałam się dziś na sumę parafialną (po norwesku, na 11:00).

Jest jeszcze jedna różnica. W Norwegii brak tradycyjnej polskiej kłótni o to, co pisać kredą na drzwiach. Rozwiązanie jest proste i widoczne na zdjęciu: tu nie rozdaje się kredy ani kadzidła (cóż za ulga, nigdy nie wiedziałam, co począć z tym nieszczęsnym kadzidłem…), tu daje się wiernym naklejkę na drzwi. W gazetce wyjaśniono, że na kartce, którą zwykle przytwierdza się na drzwiach jest CMB czyli Chryste, Mieszkanie Błogosław,  jednocześnie są to pierwsze litery imion Trzech Króli:

På kortene som vanligvis festes over dørkarmen står det C+M+B 2018: 
Christus Mansionem Benedicat (Måtte Kristus velsigne dette hus).
På samme tid er det begynnelsesbokstavene til de Hellige Tre Konger,
Caspar, Melchior og Baltazar.

Naklejka jest jednak dziwaczna: 20*C+M+B+18. Ale kłócić się nie mam zamiaru. Z nikim. Nawet spytałam Tomasa, czy mu nie przeszkadza. Ingen problem.

Msza była uroczysta, nawet bardziej, niż się spodziewałam. Odprawiało ją 8 księży w tym biskup Bent i kardynał Anders Arborelius ze Szwecji (pierwszy szwedzki katolicki biskup Szwecji od czasów reformacji! o czym doniósł tutejszy ksiądz w czasie ogłoszeń) To chyba rzeczywiście duże wydarzenie, bo ludzie z ławek masowo robili im zdjęcia przy każdej okazji (głównie przy przemienieniu i podniesieniu, co mnie się nie podobało, ale cóż zrobię. Raczej nie zdjęcie).

Muzyka i śpiew były cudowne. Mogłabym tam siedzieć dłużej niż te 1,5 godziny Mszy świętej.  Powyższa kolęda była cudownie skoczna. Ale popis w czasie rozdawania Eucharystii bił ją na głowę: księża przy ołtarzu przyjmują sakrament, a organy zaczynają po cichu i coraz głośniej wygrywać rytm walca wiedeńskiego. Za chwilę dołączyły skrzypce, a za nimi chór. Było to nieskończenie piękne i radosne. Niestety, nie wiem, co to za utwór, gdyż w czasie komunii chór śpiewa pieśń nieuwzględnioną w harmonogramie, niepodaną w rozpisce. Dzieje się tak dlatego, że wszyscy podchodzą tu do sakramentu (niektórzy składają dłonie na piersi i pochylają głowę, by otrzymać tylko błogosławieństwo), więc i tak mało kto by śpiewał.

Za to Glorię rozpoznałam bezbłędnie i odruchowo zaczęłam śpiewać po polsku, zanim sąsiad podsunął mi śpiewnik.

Wracając przeszłam się wzdłuż rzeki, zaciekawiona wczorajszą relacją Basi i Tomka. Odnalazłam wodospad i podziwiłam lodowe konstrukcje na głazach. Spacer zajął mi jakieś 2,5 godziny, ale było rześko i dobrze. Po powrocie dowiedziałam się, że było -14 stopni.

Dzień zwieńczył cudowny zachód słońca, który rozświetlił większą część nieba różem i pomarańczem. Później zmieniał kolory na bardziej krwawe i ograniczał się do coraz to węższego pasma na horyzoncie.

Obserwowałam to widowisko znad „Artemis” Andy’ego Weira. Lekturę skończyłam, polecam serdecznie, bo czyta się szybko i przyjemnie w sumie może stanowić kopalnię wiedzy bezużytecznej.