Patelnia i słodycze

Wczoraj było o sprzątaniu i przyjemnościach czerpanych z higieny osobistej. Dziś kontynuując wątek hedonistyczny i dając się poznać jako sybarytka na emigracji – będę pisać o jedzeniu.

Albowiem ledwo dziś wstałam, nastawiłam schab. Więc od rana przy garach i to na grubo – ja i schab? Kto mnie zna ten wie, że takie ekscesy to rzadkość, a ostatni raz zdarzyło się pichcić na poważnie jakieś siedem lat temu, też w Norwegii, w Bergen (placki ziemniaczane z gulaszem i ze śmietaną dla 13 osób, zrazy zawijane, które zastosowana nitka zafarbowała na zielono, ale ojcu i tak smakowały, etc… tak było!).

Schab przyszło porzucić i wybrać się na Mszę świętą (wcale nie porzuciłam wątku spożywczego, wszak to uczta eucharystyczna <— uwaga, SUCHAR). Na dworze nadal zimno, pochmurno i, pomimo miękkiego, fantastycznie chrupiącego pod stopami śniegu, beznadziejnie.

Po powrocie przyszedł czas na trening i na degustację schabu – z sosem pieczeniowym, suszonymi grzybami i prawdziwkami w occie. W mojej ocenie – mistrzowsko!

A Basia pracowała w weekend i przyniosła nam podwieczorek. Było pysznie.
Jeśli więc ktoś z Was martwi się o mnie, czy mi tu dobrze – bez obaw, żyję w luksusie!