Małe rzeczy

Szczerze – wiedziałam, że będzie dobrze. Jedyne, czego się obawiałam, to że nie będę rozumiała ludzi i będzie przy nas – przy mnie i Basi – zapadała niezręczna cisza. Ciszy nie było, były wspominki, jak to kadry źle naliczyły pensję, a później były problemy z urzędem podatkowym. Były wesołe „hei!” i „hyggelig!”. I Kubek.

Dostałam od Lindy firmowy kubek, co ucieszyło mnie tym bardziej, że ze smutkiem zauważyłam chwilę wcześniej, że nie mam kubka. Bach! – a Linda stawia mi na stole kubek. Mała rzecz, a cieszy.

Droga do pracy, a zwłaszcza z pracy – cudna. Naprawdę. w górę, w dół, przez parczek, przez ładne osiedle.  Jadę sobie na tym moim pięknym rowerze i jest mi dobrze. To też nie tak wielka rzecz – a cieszy.

Siostra znalazła mi nowe lokum na tydzień.  Drogo, ale najtaniej, jak się dało. Klub esperancki jest świetny, ale łazienka w piwnicy wprowadza niewielki dyskomfort, potwierdzam.  No i nie warto nadużywać gościnności na starcie. Podjechałam tam rowerem, daleko nie jest – spacerem od klubu kwadrans, ale niestety nie w stronę pracy… Za to bardzo ładna droga, tuż przy parku, właściwie – nad parkiem.

Kiedy wróciłam Douglas akurat miał mieć spotkanie na skypie, więc wzięłam się za gotowanie obiadu. Zupa warzywna: marchew, ziemniaki, soczewica, brokuł i podsmażona cebulka. Jutro musimy zwalczyć banany, bo się zepsują. Rozmawialiśmy o Afryce, o jego doświadczeniu w nauczaniu, o znaczkach pocztowych. Zrobiłam pierwszy krok i wstępnie uporządkowałam odziedziczoną przez klub kolekcję znaczków. Kolejna mała rzecz…

Z rzeczy dużych i ważnych, które nie potrafią tak cieszyć – w środę mamy dwa kolejne visningi, potem odbieram walizę od Kuzyna; w czwartek wybieramy się do Skateetaten.

Niedziela

Niedziela to dzień odpoczynku. Nie ma dzisiaj szukania mieszkania (mało nowych ogłoszeń, dzwonić nie wypada), nie ma pracy do zrobienia, za to jest piękna pogoda i ludzie.

Owszem, umyłam szafki w kuchni w klubie, zamiotłam podłogę i wytrzepałam dywaniki, żeby był tu ze mnie choć minimalny pożytek. Ale to rano, zanim słońce pokazało, co potrafi.

Rowerowe wycieczki – na miejsce pracy, by sprawdzić drogę. Z Basią i Tomkiem stamtąd – w stronę centrum. Oni dalej – ja do kościoła na Mszę świętą. Polską.

„Trzeba zakwitać tam, gdzie Pan Bóg nas posadził” – zacytował ksiądz św. Franciszka Salezego na początku kazania. Zabolało. Ja wyjechałam. Zresztą – wszyscy wyjechali, przecież to polska Msza w Norwegii! Ale wiadomo, to nie o to chodziło, tylko o kazanie o pszenicy i chwastach, o dobrych i złych myślach, dobrych i złych czynach. Ale do mnie te słowa trafiły inaczej. Bo nie wiem, czy mój wyjazd był słuszną decyzją. I pewnie nigdy się nie dowiem.

Po Mszy – relaks w słońcu. I wycieczka rowerowa z moim gospodarzem Douglasem – kiedy tylko chmury zasnuły niebo – dla niego za gorąco. W końcu prawie 80 lat! A kondycja – że pozazdrościć. Zaproponował trasę do mojej pracy i z powrotem. Żebym znała drogę. Poznałam już trzy. Na bank się jutro zgubię.

Długie rozmowy przy kolacji. Kanapki do pracy. Dziękuję Bogu za to, że zawsze i wszędzie wysyła na moją drogę dobrych ludzi.

Droga Bociana

Korzystając z pięknej pogody i ogłoszeń w internecie, trójka znajomych wybrała się na poszukiwanie mieszkania. Ale nie byle jak. Rowerowo. Skąd rowery? Z Polski! Jechały na dachu samochodu tej pary, która zawitała do Oslo wczoraj wieczorem.

W trasie pilnowała ich krowa, będąca honorowym bocianem. Drogę i zdziwienie Bociana utrwalała pracowicie Basia. Oto ona – droga, nie Basia.

 

Bocian pilnuje drogi

Mieszkanie

Wczoraj, po locie, zatrzymałam się u Kuzyna. Nie jest to mój kuzyn, ale męża mojej przyjaciółki. Kuzyn ma imię, ale pozwolę mu je zachować i to zachować w tajemnicy. Był bardzo gościnny, z wyrozumiałością spoglądał na moje wygibasy z zawartością walizek, pomógł włączyć odpowiednią sieć w telefonie i nawet wybrał się na stację, by mi pomóc kupić bilet dobowy.

Pojechałam na trzy visningi.

Po powrocie Kuzyn mnie nakarmił spaghetti, posiedzieliśmy chwilę razem, zagraliśmy.
Tak minął wieczór i poranek – dzień pierwszy. Nikt nie spojrzał i nie ocenił, czy to było dobre.

Wyprowadziłam się od Kuzyna. Została u niego waliza. Kuzyn to w końcu rodzina, czyż nie? Nie moja, ale rodzina.

Wprowadziłam się do klubu esperanckiego. Przywitał i nakarmił mnie zupą sekretarz, odwiedził były przewodniczący. Siedzieliśmy i rozmawialiśmy w tym łagodnym języku na znane nam wszystkim tematy – kto, jak, kiedy się uczył esperanta, anegdoty z życia klubu, obecne animozje. Czułam się u siebie.

Spacerem poszłam na obecny adres Basi i Tomka. Razem pojechaliśmy na Linderudsletta, obejrzeliśmy co było do obejrzenia, zawieźli mnie z rzeczami – głównie rowerem – do klubu.

Rozmawialiśmy.
Nie mamy mieszkania.

Lot

Z głową w chmurach lecąc zastanawiałam się nad tym, kogo mogą interesować zdjęcia z samolotu. Ale że widok był ładny, powietrze przejrzyste, to i ja zapisałam na karcie pamięci nie tylko mojej, ale też SD kilka takich obrazów z chmur.
Zastanawiałam się nad tym, po co mi to było. Znaczy – wyjeżdżać po co. Zostawiać wszystko co znane i jechać na Północ. Lecieć nawet.
I czy znów po to jadę, żeby sobie rozkrwawić serce o kolejne miejsce na ziemi?