Alarm w nocy

O godzinie 1:40 zaczęło wyć. Tak fest, że nawet mnie obudziło (kto mnie zna to wie). Nie dziś, w niedzielę, w nocy z niedzieli na poniedziałek, ale wybaczcie, naprawdę byłam wyczerpana ostatnio… I wolałam czytać, co napisali lepsi ode mnie niż sama pisać.

Wracając do wycia. Wyje. Zakładam szlafrok, wychodzę do salonu, zobaczyć – co u nas (może Kuba chciał sobie coś podgrzać i się zajęło? Nie, w salonie spokój, Kuba już wstał, Basia też z pokoju wyszła.

– Wychodzimy? – krzyczy Basia.
– Zobaczmy co się dzieje! – odpowiadam. – I chyba trzeba iść!

Wychodzę z Kubą na balkon, czuć olej. Więc to raczej kuchenny dramat, nie prawdziwy pożar. No nic, nie wiadomo, ile wyć będzie, a siedzieć w hałasie nie ma sensu. Wyjdziemy. Ubraliśmy się wszyscy, wychodzimy na klatkę, widzimy schodzących z góry sąsiadów, wszyscy zaspani…

… i wycie ustało.

Wróciliśmy spać. Nie wiemy, co i u kogo uruchomiło alarm. Fajnie byłoby wiedzieć, żeby uniknąć. Basia i Kuba słyszeli, że najpierw wyło gdzieś za ścianą/ na górze/na dole – nie wiadomo gdzie, ale z oddali. Więc najpierw uruchamia się wyjec lokalny, w mieszkaniu. Dopiero później na cały blok. I, podobno, kiedy się uruchomi, to już po ptakach, karę trzeba zapłacić. Ale też należy jak najszybciej zadzwonić na straż, żeby wyłączyła wyjca i żeby nie przyjeżdżali…

Tyle opowieści o alarmie w domu. Przyjazd chłopców stał więc pod znakiem alarmów.