Brannalarm

Ćwiczę sobie brzuch, uda, etc. Ćwiczę w szortach i staniku (Basi nie ma, pracuje, to się nie ubieram specjalnie) – i nagle – alarm pożarowy. Wyje.
Szybko, autoatycznie, jak za dawnych czasów (w Fantofcie w Bergen alarmy pożarowe zdarzały się często i nie milkły do przyjazdu straży): otworzyć okno, odpiąć kaloryfer, komputer zamknąć z kindlem w szafie (gdyby natrysk się włączył); komórka, portfel, paszport, parasol – do torby; bluza, buty – i – na korytarz.

I cisza, cisza która się wzmaga…

Czuję spaleniznę, raczej jak ze znicza niż jak plastik czy drewno, Więc chyba jest dobrze – wracam. I drugi raz – powtórka!

Tym razem łapię sąsiada z tego samego segmentu (segment to nasze mieszkanie, kawalerka i wspólny przedpokoik z drzwiami przeciwpożarowymi).

To u niego, pokazuje mi Armageddon u siebie – z 10 resztek świeczuszek w zlewie ciepnięte, cała ścianka nad zlewem aż czarna, gęsto od dymu, otworzyliśmy szerzej okno, drzwi na korytarz otwarte, umilkło.

No, to w tygodniu od niego się dowiem, czy będzie musiał karę za odpalenie alarmu płacić, czy nie, bo włączył się tylko u nas w segmencie i opanowaliśmy sytuację.