Trafiłam na hiszpańską Mszę w kościele św. Józefa. To nie jest tak, że zapamiętanie, kiedy jest jaka Msza jest dla mnie trudne. Nie. Jest po prostu niemożliwe.
Modliliśmy się po hiszpańsku. Nikt nie starał się mówić rytmicznie, jak to ma miejsce na nabożeństwach polskich, norweskich, angielskich, tak, że w recytacji tłumu da się rozróżnić słowa. Nie, tu każdy mówił po swojemu, więc bez wyświetlanego tekstu nie wiedziałabym, co właściwie mówimy.
Za to Barkę poznałabym tak samo łatwo.
Gdy wracałam z tej Mszy pełna radości i słońca (hiszpański język już tak mi się kojarzy) – słońce zaświeciło i tutaj, w Oslo. A ja się z tego wszystkiego zgubiłam (tak, na drodze, którą już przeszłam co najmniej 25 razy) i znalazłam nowe grafitti.
A w domu – czas na norweską gramatykę i Et dukkehjem Ibsena.