Palmesøndag

Niedziela Palmowa jest dość dużym świętem – koniec Wielkiego Postu, początek Wielkiego Tygodnia (tu nazywanego cichym, ale o tym jutro). Wybrałam się na sumę parafialną – po norwesku. O 11:45 miało być święcenie palm, więc podchodzę do drzwi, a pani stojąca przy nich mówi, żeby nie wchodzić, że święcenie palm.

No właśnie, mówię. Chcę wejść na to święcenie (myślę sobie – kurczę, bez palmy w ręce mnie do kościoła nie wpuszczą, co się tu dzieje, myślę sobie…)

Święcenie jest na placu przy cmentarzu, w górę ulicy. Weź palmę z przedsionka i idź szybko, pewnie już zaczynają – wyjaśniła cierpliwie Norweżka. Uf. Uradowana, podziękowałam, wzięłam gałązkę z koszyka i pobiegłam. Rzeczywiście, już prawie zaczynali. Byli księża z trzech kościołów, ludzie, którzy zaraz mieli iść w procesjach – Palmesøndagsprosesjonene – na trzy różne msze.

Zebraliśmy się, pośpiewaliśmy, wysłuchaliśmy Ewangelii o wejściu do Jerozolimy, ks. Pål poświęcił gałązki i ruszyliśmy procesją do kościoła, w dół ulicy. Daleko nie szliśmy, ale i tak było uroczyście – śpiewaliśmy hosanna i było pięknie. Taki tu jest zwyczaj.

Hisilicon Balong

A jeśli chodzi o gałązki – było też troszkę ludzi, którzy mieli inne palemki. Najczęściej ręcznie robione. Ale kto nie miał – o tego zadbały panie ze wspólnoty i naszykowały kosze (nie ma tu mowy o tym, że jakaś palemka nie przyjmie wody święconej, jak to chlapnął podobno jeden ksiądz z Warszawy w tym roku):

Liturgia była uroczysta. Poza śpiewami – po norwesku i łacinie – zespół wykonywał podczas Mszy kolejne fragmenty Stabat mater Vivaldiego. Dźwięki skrzypiec i fletu unosiły się w murach kościoła jednocześnie smutno i radośnie, rzewnie i wesoło. Mówiły o śmierci i zmartwychwstaniu w cudowny, prosty i przejmujący sposób.