Plan dość napięty dla ludu pracującego miast – czyli dla mnie. I szczęśliwie nie tak napięty dla tych, co mają wakacje. 6:00-10:30 – praca, potem – powrot do domu i – plaza na najdalszej z wysp.
O 18:00 msza święta, anglojęzyczna (ta podniosła melodia psalmu nie przestaje mnie zachwycać). A potem – spacer parkiem koło pałacu, gdzie ja tym razem upolowałam lwa.
Udało nam się znaleźć idealne lody o smaku mango. Idealne.
I konczymy wysoko, bo – na Holmenkollen. Do domu wróciłyśmy o 22:10. Jedna Basia już spała, a my szybko szykowałyśmy jakąś szamę.
Dowód na artystyczne oko mojej siostry – widok z Holmenkollen