Idąc do pracy mijam ludzi, którzy wysiedli z metra. Nie odgadnę, w jakim języku myślą o nadchodzącym dniu ci, którzy idą pojedynczo. Ale ze strzępków rozmów tych idących parami czy w grupach utworzyć można schemat miejscowej wieży Babel.
Zawsze mijam Polaków, zwykle minimum dwie pary. Z jedną zazwyczaj się witam, druga zawsze pogrążona jest w gorączkowej wymianie zdań. Codziennie słyszę ukraiński i włoski, w których robotnicy trochę pokrzykują, trochę śpiewają. Raz minęła mnie para Murzynów, rozmawiających śpiesznie po francusku. Czasami słyszę hiszpański, robi się wtedy odrobinę cieplej. Norwedzy o tej porze śpią lub też idą w ciszy.
Zupełnie inaczej jest po południu, kiedy przechodzę przez tłumek stojący na przystanku autobusowym. Wtedy słychać norweski, z każdej strony, z każdym możliwym akcentem. Czasami wplata się w ten gwar śpiewny rosyjski, czasami szczekliwy urdu czy arabski. Jednak głównie norweski.
Opisuję tylko dokładnie to, co słyszę. Oczywiście, nie świadczy to o składzie narodowościowym imigracji w Oslo, a jedynie – o tym, przedstawiciele których narodowości rozmawiają w godzinach 6:40 i 15:20 w okolicach stacji Økern.