Wędrówka słonca

Pisałam dużo o tym, jak długa i ciemna potrafiła być norweska noc, a później brnęłam przez te noce i niewiele od nich jaśniejsze dni, aż do tych cudownie krótkich nocy letnich.

To jest naprawdę coś. I to nie tylko ta długość dnia i nocy, ale i droga, którą słonce wędruje po nieboskłonie. Mając mieszkanie z oknami na 3 strony obserwowałam tę wędrówkę zaskoczona (ja wiem, jak to działa, miałam geografię w szkole, ale – tu mogłam tego doświadczać tak namacalnie!)

W zimie wschód mogli oglądać Basia i Tomek, a my wszyscy z balkonu – zachody. Teraz słonce zarówno wita się jak i żegna ze mną, obserwuję je ze swojego okna.

Noce już nie są tak obłąkanczo krótkie jak były. A przede mną już tylko 7 wschodów norweskiego słonca!

Tęcza, koniczynka i lody

Odpracowuję pobyt Basi. Beate napisała też, że zaprasza w weekend, a to ostatnia okazja, by popracować w nadgodzinach za norweską pensję.

Tęcza o 5:30 rano. Czterolistna koniczynka znaleziona w drodze do pracy. Najlepsze norweskie lody mango. Oprócz błękitnego nieba nic mi dzisiaj nie potrzeba!

Odrabianie odwiedzin

Dziś przyszło odrabiać gościnę. Jeszcze jutro i pojutrze. Pogoda się pogorszyła – to szczęście, bo dopiero teraz. Duszno, gorąco, niebo całe w szarych chmurach powoli kapie deszcz. Wiec siedzę w pracy.

Wczoraj pakowałyśmy Basię – walizki 20 i 10 kg. Oczywiście, żadna z nas nie potrafiła ocenić, czy nie przekroczyłyśmy limitów. Przeszłam po sąsiadach, pytając o wagę. Wielu nie było, niektórzy byli, ale nie otwierali drzwi. Inne wagi były zepsute (1), albo pozbawione baterii (3). Ale jedne dziewczyny z czwartego piętra miały wagę działającą. Tylko nie wiedziały, gdzie. Za to bardzo przejęły się moją sytuacją i przeszukały mieszkanie. Wzięłam wagę łazienkową i sprawdziłam: 19,5 i około 10 kg. Czyli bardzo dobrze. Natknęłam się na jedną z nich, kiedy wracałam z ich sprzętem łazienkowym – chciała przynieść mi wagę do bagaży, specjalną, dokładniejszą, bo ją też znalazła. Porozmawiałyśmy sobie o mieszkaniach, o naszej dzielnicy, o wszystkim. Proszę, jak to wybierając się do domu można poznać sąsiadów.

Cieszę się tym, że Basia przyjechała. I że pogoda dopisała. A teraz mogę spokojnie odrabiać te godziny – warto było.

Basia i ostatni dzień w Oslo

Ostatni dzień z siostrą okazał się upalny, duszny, ciężki. Rano, o 5:20 obudziła mnie burza – po 15 minutach ulewnego deszczu na niebie ukazała się tęcza. Gdy szłam do pracy dalej padało, ale nie tak ulewnie.

O 12 w samo południe wróciłam. Ukrop nie do zniesienia w jeansach i bluzce z rękawem. Na szczęście można się przebrać przed podróżą, a i plan na dziś nie był zbyt napięty: muzeum narodowe – Fretex (czyli sklep ze wszystkim używanym: od ubrań przez sprzęty domowe, ceramikę, szkło i książki – z czego te ostatnie interesowały mnie najbardziej) – biblioteka miejska (dziś mijał mi termin trzymania książki „Råta”, którą skończyłam wczorajszej nocy) – opera.

W muzeum było jak zawsze pięknie, choć wyjątkowo tłumnie. Wycieczki z dalekiego Wschodu tłoczyły się przed niektórymi obrazami jak ławice ryb. Poza tym, niestety, w niektórych salach było duszno. Na szczęście nie u moich ulubionych romantyków!

We Fretexie nie tylko mnie udało się zdobyć dwie książki – w tym opasłe tomisko zawierające trylogię obyczajową Sigrid Undsted, pt. „Kristin Lavransdatter”; Basia znalazła idealny wazonik i podkładki pod szklanki. Zakupy bardzo udane. Biblioteka zaliczona.

W drodze na operę zjadłyśmy lody i niemal umarłyśmy z gorąca. Na szczęście na samym budynku opery było chłodniej – wiał delikatny wiatr od fiordu, a słońce  przesłaniały co chwilę chmury. Idealnie dla nas.

 

Basia i muzea

Mimo trwającej plażowej pogody postanowiłyśmy udać się również do muzeów. Tych, które są otwarte w poniedziałek. Na pierwszy ogień poszedł Munch z wystawą Mellom klokken og sengen – między zegarem a łóżkiem. O samej wystawie pisałam tutaj. Tym razem wysłalam tam siostrę samą, a kontrola (jak na lotnisku) pozbawiła ją selfie-sticka.

Następnie udałyśmy się do ratusza – socreal zrobił na Basi wrażenie raczej negatywne.

Największe wrażenie w muzeum sztuki współczesnej zrobiły na mnie spalone książki.

Nadszedł czas na creme de la creme dzisiejszej wycieczki – Muzeum sztuki współczesnej – Astrup Fearnley Museet. I to trafiło w gusta, choć to może akurat dziwić…

Rzygam tęczą.

Ja w każdym razie potrzebowałam spłukać z siebie wrażenia podczas kąpieli w zimnym morzu.

Basia na wyspie – Langøyene

Plan dość napięty dla ludu pracującego miast – czyli dla mnie. I szczęśliwie nie tak napięty dla tych, co mają wakacje. 6:00-10:30 – praca, potem – powrot do domu i – plaza na najdalszej z wysp.

O 18:00 msza święta, anglojęzyczna (ta podniosła melodia psalmu nie przestaje mnie zachwycać). A potem – spacer parkiem koło pałacu, gdzie ja tym razem upolowałam lwa.

Udało nam się znaleźć idealne lody o smaku mango. Idealne.

I konczymy wysoko, bo – na Holmenkollen. Do domu wróciłyśmy o 22:10. Jedna Basia już spała, a my szybko szykowałyśmy jakąś szamę.

Dowód na artystyczne oko mojej siostry – widok z Holmenkollen

Basia na plaży – Bygdøy

Pojechałyśmy dziś na półwysep Bygdøy – nie po to, by zwiedzać muzea, ale na plaże. A tych Bygdøy ma pod dostatkiem. Kamieniste, z łagodnym zejściem, z zejściem gwałtownym, piaszczyste, pełne ludzi, niemal prywatne. Słońce, około 26 stopni i mocny, ale ciepły wiatr. Dzięki niemu morze zachowywało się tak jak powinno – falowało.

Najpierw na niemal prywatnej plaży wypiłyśmy sobie zimne piwka z Hansy. Popływałyśmy, poczytałyśmy. Potem ruszyłyśmy w stronę Paradis – piaszczystej plaży. I znów pływanie, opalanie, czytanie.

Wracając zahaczyłyśmy o Storting, a Basia upolowała też lwa. Razem natomiast upolowałyśmy całą torbę pamiątek.