Nareszcie – ostatni, najważniejszy gość. Bo ponoć nieważne, jak się zaczyna, ważne, jak się kończy. A z siostrą pobyt w Oslo kończy się najlepiej.
Dziś: wyspa, plaża, pływanie, odpoczynek. Zobaczymy, co przyniesie jutro!
czyli pamiętnik z emigracji
Dawno nie było tu zdjęcia naszego podwórka. Ale dziś niebo przejaśniające się po burzy rozświetlił wpół do jedenastej piękny zachód słońca. Więc utrwaliłam go dla Was.
Niemal cały dzień było duszno, gorąco. Burza wisiała w powietrzu jeszcze zanim napłynęły chmury. Niebo rozświetlały błyskawice, przetaczały się po nim gromy. Ja zamiatałam, myłam podłogę, okno, łazienkę. Basia z Tomkiem pojechali na przejażdżkę samochodem. Przejażdżkę z zakupami po drodze.
Potem ćwiczyłam, handlowałam, pisałam z Basią. Bo już jutro przyjeżdża. Mój ostatni gość w Oslo, moja siostra. Tak bardzo się cieszę!
Chodzi mi po głowie wiersz Nordahla Griega z 1936. Kiedy opowiadałam teściom historię fortu i egzekucji 42 członków antyhitlerowskiego podziemia – myślałam o tych słowach. Nie umiełam ich ad hoc przetłumaczyć, więc nie chciałam kombinować i próbować opowiedzieć. Ale zachęcam do posłuchania (są piękniejsze wykonania -np. Sissel Kyrkjebø- ale poniższe zawiera pełny tekst). Wiersz nazywa się Do młodzieży, często tytułowany jest incipitem – otoczeni przez wrogów. Muzyki doczekał się w 1952 roku.
Kringsatt av fiender, gå inn i din tid!
Under en blodig storm – vi deg til strid!
Kanskje du spør i angst, udekket, åpen:
hva skal jeg kjempe med, hva er mitt våpen?
Her er ditt vern mot vold, her er ditt sverd:
troen på livet vårt, menneskets verd.
For all vår fremtids skyld, søk det og dyrk det,
dø om du må – men: øk det og styrk det!
Stilt går granatenes glidende bånd.
Stans deres drift mot død, stans dem med ånd!
Krig er forakt for liv. Fred er å skape.
Kast dine krefter inn: døden skal tape!
Elsk – og berik med drøm – alt stort som var!
Gå mot det ukjente, fravrist det svar.
Ubygde kraftverker, ukjente stjerner –
skap dem, med skånet livs dristige hjerner!
Edelt er mennesket, jorden er rik!
Finnes her nød og sult, skyldes det svik.
Knus det! I livets navn skal urett falle.
Solskinn og brød og ånd eies av alle.
Da synker våpnene maktesløs ned!
Skaper vi menneskeverd, skaper vi fred.
Den som med høyre arm bærer en byrde,
dyr og umistelig, kan ikke myrde.
Dette er løftet vårt fra bror til bror:
vi vil bli gode mot menskenes jord.
Vi vil ta vare på skjønnheten, varmen –
som om vi bar et barn varsomt på armen!
Kiedy myślę o czasie II wojny światowej tutaj, w Norwegii to z jednej strony – tak, Norwegia miała swojego Quislinga, miała więc ten czas okupacji spokojny(w porównaniu z krajami, które walczyły, choćby krótko, ale uparcie przeciw nazistowskim Niemcom). Miała też króla, którego emigracja była jedynym logicznym wyjściem – w hitlerowskim porządku świata nie było miejsca na królów. I dzięki tej ucieczce można było, gdy już Niemcy przegrali, stwierdzić – Norwegia nigdy się nie poddała.
Nie wiem, jak Norwegia, ale ci, którzy się nie poddali – ich podziwiam. Bo walczyli w walce w której nawet ich rząd, rząd norweski, złożony z polityków, którzy wcześniej byli wybierani przez lud – był jednak po drugiej stronie.
Leif Arne napisał około południa, że Sasza czuje się lepiej i że on zaprasza na kolację. O 17:00.
Kończyłam pracę o 16:00 – szybko wpaść do domu, wywiesić pranie, wziąć prysznic i – w drogę! Google szacowało, że tę trasę pokonam w pół godziny. Zajęło mi to niemal godzinę. 8 kilometrów, ale ponad 100 metrów wyżej.
Na miejscu zastałam gospodarza, Dominika – znanego z wczoraj Brytyjczyka, Saszę -Ukrainkę znajomą już od kilku lat, z którą z niejednego pieca chleb jadłam i nie jedno szkolenie razem prowadziłam oraz Douve – Holendra mieszkającego z Leifem.
Rozmawialiśmy o projektach Saszy, o festiwalu Roskilde, o byłych i kolejnych festiwalach młodzieżowych IJK, o szkoleniach, o pracach licencjackich i magisterskich, o pracy w ogrodnictwie i w deklaracjach celnych. Leif przyrządził wyśmienity wegetariański obiad-kolację i deser z malinami i truskawkami.
Wracając podziwiałam Oslo w łagodnym świetle złotej godziny. Jest bardzo prawdopodobne, że jestem najszczęśliwszą osobą na świecie.
Ostatnie spotkanie w Esperantonii. Już po sezonie, po semestrze – poza planem spotkań. Ale poprosiłam o nie, bo:
1. chciałam się oficjalnie pożegnać,
2. mój temat: psycholingwistyka a Esperanto wypadł, kiedy linie lotnicze zmieniły termin lotu moich rodziców i okazało się, że przyjeżdżają 3 dni wcześniej, akurat kiedy ja miałam mieć prezentację.
Ucieszyłam się, gdy przyszli prawie wszyscy/od prawej/: Douglas, Harald, Kjel, Martin, Otto, a Leif Arne przyprowadził nowego kolegę z Burningham, Dominika (miał przyjść też z Saszą, ale ta rozchorowała się zaraz po przyjeździe z Roskilde).
Przetłumaczyłam wczoraj prezentację (miałam ją przygotowaną 3 lata temu po polsku), poszukałam ciekawych przykładów z innych języków: kategorii gramatycznych, leksyki, przysłów. Uwielbiam takie przygotowywania. A jeszcze bardziej lubię, kiedy wywiązuje się rozmowa, kiedy wymieniamy się pomysłami, żartami, ciekawostkami. A ten temat nadawał się do tego świetnie. Zwłaszcza Otto, Douglas, Leif i nowy. Dla takich chwil jestem w tym świecie esperanckim.
Aker Brygge kończy się dobudowanymi platformami, na których znajdują się najdroższe mieszkania w Oslo, nowe Muzeum Sztuki Współczesnej, kilka dziwacznych rzeźb, żwirowa plaża w zatoczce i system pomostów z drabinkami schodzącymi do wody. Tam wybrałam się dziś po kościele (msza hiszpańska), żeby zażyć morskiej kąpieli i złapać trochę słońca. Na Tjuvholmen.
Pogoda dopisała, torebkę zostawiłam obok parki, która właśnie wsmarowywała w siebie nawzajem tonę olejku do opalania. Założyłam więc, że jeszcze chwilę poleżą, zapytałam, czy rzucą okiem i poszłam pływać. Po 40 minutach parka i moja torebka obok nich leżały, jak należy.
Trochę zajęło wyschnięcie (do kościoła nie brałam ręcznika), ale przy dzisiejszej pogodzie nie był to przykry proces. Zwłaszcza, że miałam książkę (ręcznika mogę nie mieć, ale książkę – zawsze!). I tak się żyje w tym Oslo! I tego może potem brakować.
Dawno planowane letnie spotkanie Norweskiej Młodzieży Esperanckiej – w skrócie NJE (Norvega Junularo Esperanta) odbyć się miało właśnie dzisiaj na wyspie. Jakiej wyspie, o tym milczało ogłoszenie, więc ja, oczywiście, popłynęłam na Hovedøya, zupełnie bezrefleksyjnie. Zadzwoniłam stamtąd i okazało się, że miała to być jednak Langøyene – jedyna wyspa, na której dotąd nie wylądowałam.
Poznałam trzon organizacji: na zdjęciu Leif, Jacob, Matias, Vidar, Kim i Henrik. Od 34 do 16 lat. Do tego słońce, plaża, kanapki, ciepłe morze – czego chcieć więcej? Graliśmy w grę w zgadywanie kto kim jest, porozmawialiśmy o naszych pracach i planach wakacyjnych, było wspaniale. Cieszę się, że ich poznałam.
Byłam Michaelem Jacksonem. A Matias na przykład – Jordanem Pettersonem.
Pływaliśmy w morzu, chłopaki skakali z takiej pływającej odskoczni, ja oceniałam styl. Było po prostu miło i radośnie. Językowo – trochę trudno, bo jadąc, czytałam norweską książkę, a ostatnio prawie nie używałam Esperanta, więc ciągle mieszałam i wtrącałam norweskie słowa. Chłopcy się ze mnie śmiali. Kim kiedyś uczył się polskiego, więc dla przyzwoitości wtrącał polskie.
Na wyspie, jak zwykle, pełno było dzikiego ptactwa. Bardzo to tutaj lubię:
Gęś gęgawa /norweska grågås, esperancka griza ansero/
Bernikla kanadyjska /norweska Kanadagås, esperancka kanada ansero/
Łabędź.rar /norweski svane, esperancki cigno/
Mewa-rybitwa /norweska måke-terner, esperancka mevo-ŝterno/
Ptactwo jednak ma swoją mroczną stronę. Kiedy wracaliśmy, przelatująca mewa, zapewne śmieszka, zbombardowała mój kapelusz. Po mojej swojskiej „kurwie” zastanowiliśmy się z Jacobem, jak się ten ptak nazywa. „Måke” – potrafiłam sobie przypomnieć tylko norweską nazwę. Leif przypomniał esperancką: „mevo„. No, brawo ja.