Konjunktivitt*

Pozdrawiam serdecznie z zapaleniem spojówek. To właśnie znaczy tytuł. Zapalenie spojówek, czyli błogosławię siostrę, dzięki której mam dicortineff. Teraz jest lepiej, toteż mogę napisać. I pozdrowić wszystkich, którzy zauważyli brak wpisu. Zwłaszcza Sylwię – pozdrawiam!!!

Wczoraj – we wtorek – nie wybraliśmy się do biblioteki, mieliśmy bowiem rzeczy do zrobienia w domu. Na przykład załadowanie kupionych mrożonek (szpinak, brokuły) do zamrażarki. Taki, ot, przykład.

Dziś nasze postanowienie poprawy zostało osłabione przez wspomniane zapalenie spojówek. W pracy zaplanowałam meblobranie (komoda, talerze i miski, biurko dla mnie), na które wybrała się Basia z Tomkiem. Ja w tym czasie prałam jeszcze raz nasz fotel.

Wrócili z łupami, a ja zabrałam się do przeklejania zdjęć na szafie – bo biurko okazało się bardzo dobre na długość i szerokość (70na70), ale nadspodziewanie wysokie – ponad metr. Tak więc przy nim stoję.

Przepraszam za lakoniczność, obiecuję poprawę, gdy cudowne lekarstwa postawią moje oko z powrotem na nogi.

*Konjunktivitt eller øyekatarr er en inflammasjon/betennelse av øyets konjunktiva som er en hinne som er festet rundt limbus, som er kanten rundt den klare hornhinnen og på innsiden av øyelokkene.

Språkkafe

Ciężki dzień w pracy. Bojan wykazywał niezmienne zrozumienie dla niewyspania i zaspania. Pokazał nam i dokładniej wyjaśnił niemal filozoficzne rozterki Urzędu Celnego odnośnie tego, co jest książką, a co nie jest, jak też – grubszy kaliber – co jest, a co nie jest sztuką.

Dziwnie jest poznawać w praktyce tę kulturę dziękowania za poprzednie spotkanie. Takk for sist! – było dziś sformułowaniem dnia. Tak się wyraża pamięć o szczególniejszym charakterze poprzedniego spotkania – jako że wyszliśmy po pracy na  piątkowe/wypłacowe piwo, to dziś rano wszyscy, co tam byli witali się pogodnym takk for sist!

Inna rzecz – smacznego czy dziękuję przy stole. Tego tu nie ma. Wchodzisz, przysiadasz się, dołączasz do rozmowy przy jedzeniu – nie życzysz nikomu smacznego. Ta część jest w miarę oczywista – nikt nie wierzy, że może być smaczne, w norweskiej tradycji nie ma smacznych potraw, więc takie życzenie mogło brzmieć sarkastycznie. Ale że się nie dziękuje za wspólnie zjedzony posiłek, ba, nawet za wspólne posiedzenie przy stole – to smutne. Tego nie potrafię zgryźliwie wyjaśnić.

Po pracy ruszyliśmy we trójkę do biblioteki – na konwersacje. Bo trzeba się gdzieś rozgadać, a biblioteka jak się wydaje, nie jest najgorszym miejscem.

Pani zapisująca sobie przybyłych i dająca im karteczki-bileciki stropiła się, mogąc nam zaproponować co prawda trzy miejsca, ale niedopasowane do naszych poziomów – dwa początkujące, jedno zaawansowane. Braliśmy, co było, Basia obniżyła swoją poprzeczkę. Siedzieliśmy przy sześcioosobowych stołach – 5 uczestników, 1 animator i – gadaliśmy.

Animatorka przy moim stole była z Bergen, lubię ten akcent. Nie zawsze zrozumiem, ale on po prostu brzmi twardo, właściwie. Oslo-tale jest przy nim rozmiękczona, słabsza. Naprzeciw mnie dwie Filipinki, obie pracowały jako au pair, obie studiują nauki teologiczne, właśnie zaczęły, obie planują przystąpić do testu w grudniu a potem pracować jako pielęgniarki. Poznały się dziś, przy tym stoliku.

Grałyśmy w gry, tłumaczyłyśmy sobie słowa, rozmawiałyśmy. Dwie pozostałe osoby miały mniejsze możliwości językowe, animatorka zajęła się nimi osobno. Było przemiło.

Po powrocie rozgardiasz. Skype z Moniką. Urodziny taty. Kolacja – gołąbki Basi. Gra o tron. Prysznic. Naprawianie kolejnej uszkodzonej części roweru – uchwytu na koszyk. Jakie to szczęście, że Tomek ma Rzeczy. I że jako Polak – potrafi.

Pawlikowska

„Nie widziałam cię już od miesiąca.
I nic. Jestem może bledsza,
trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca,
lecz widać można żyć bez powietrza”

Napisała to 91 lat temu Maria Pawlikowska-Jasnorzewska. Dla mnie aktualne jest właśnie dziś.

Byłam na norweskiej Mszy świętej – termin mi pasował, potem prosto na festiwal. Msza na 102. Dokładniej – na sto dwoje ministrantów płci obojga i pochodzenia różnorakiego. Kazanie fajne. Prostym językiem.

Na festiwalu – debata. O tym, jakie są tradycyjne norweskie wartości. Posłuchałam więc dziś całkiem przyzwoitego norweskiego.

Mela

Prezentowaliśmy z Douglasem Esperanto. I klub w Oslo, któremu zawdzięczam łatwy start w nowym mieście. Wspaniale, jak u siebie, jak w domu!

„Mela” z sanskrytu to spotkanie albo miejsce spotkania. Tu chodzi o spotkanie różnych kultur w Oslo. I jest bardzo kolorowo. Hinduskie piękne wzorzyste sari, niesamowite cygańskie sukienki, muzułmańskie chusty… I cztery słonie, zielone słonie:

W naszym namiocie informacyjnym stały stoły różnych organizacji. Była biblioteka, policja, organizacja prowadząca szkołę tańca bolywoodzkiego, diabetycy, centrum informacji o HIV, o AIDS, chłopaki z fundacji pomagającej uchodźcom w Libanie (na miejscu), etc. Naprawdę fajnie, naprawdę ciekawie.

Słychać było muzykę ze sceny klasycznej, nawet tango leciało, przyjemnie. Aczkolwiek dla Douglasa za głośno.

Ja cały dzień gadałam po norwesku (głównie, czasem trochę po angielsku, czasem po polsku, czasem w esperancie) na temat, który znam i lubię. Do tego było głośno, miło, slotowo trochę i kolorowo. Świetnie!

Piątkowe piwko

Praca, praca. A po pracy – umówieni na piwko w Rebelu.

Wcześniej – umówiona w klubie, z Douglasem i gośćmi z Francji.  Zamiast gości – pojawili się klubowicze. Siedzieliśmy w szóstkę nad zupą Douglasa i herbatą i gadaliśmy.  Wspaniale się słucha takich opowieści. Ten się nauczył Esperanta w 45, ten pojechał na IJK w 62, a ten nauczył się dopiero w 2 lata po odejściu na emeryturę – i odwiedził już 70 krajów. W październiku odwiedzi 71wszy. Przyszła też pocztówka z UK w Seulu.

Na znak od Basi poszłam w stronę centrum. Szłyśmy na spotkanie ze współpracownikami. Wypada. Należy. Pójdziemy. Przynajmniej raz, zobaczymy, jak będzie. Spóźnione o pół godziny i tak byłyśmy pierwsze.

 

Potem dołączyli inni. Beate. Yiming. Soheila. Linda. Idunn. Dwie koleżanki Yiminga. Yuki. A na prawo ode mnie i Basi – Johnny, Anglik-kierowca, który od 15lat jeżdżąc w norweskim UPSie nie nauczył się norweskiego, w związku z czym trochę krzyżował nam plany norweskich rozmów. 3 piwa i dwie godziny później wracałyśmy do mieszkania.

Internet

Mrożąca krew w żyłach historia Internetu w cenie wynajmu.

W kontrakcie zawarty jest internet. I tak się wszystko zaczyna. Zamieszkując przy Lørenveien przekonuję się, że nie ma lekko, nie ma instrukcji, jak ten internet wydobyć ze skrzynki w przedpokoju. W piątek 11ego dnia sierpnia piszę więc do firmy leie-bolig- do Chrisa i do Pettera – że internetu niet.

Odpowiadają, podając numer telefonu do innego Petera, przez jedno te. Ten tłumaczy mi, że on nic nie może zrobić, ale że wyśle mi numer do dostawcy, firmy Viken, i że ta firma prześle mi nazwę sieci i hasło, bo internet już hula w powietrzu, tylko go łapać.

Numer telefonu okazuje się infolinią Vikena, więc wybieram tonowo 1, bo jestem człowiekiem, a nie firmą, znów 1, bo mam problem i – czekam. Vennligst vent… młody mężczyzna żywiołowo odbiera i próbuje mi sprzedać internet i TV za jedyne prawie 500 koron. Tłumaczę, że nie, że mieszkanie wynajęte, że internet w cenie. Jak w cenie? Gratis, no. Nie ma internetu gratis. A jakby pan sprawdził – firma leie-bolig, adres… No, jednak jest internet gratis. Dyktuję numer telefonu, z którego dzwonię. Dyktuję nazwisko. Jeszcze raz. Podaję adres, kilkukrotnie zapewniam, że pokoje trzy, nie hybel, nie-nie. Podaję datę urodzenia. Podaję, dyktuję, powtarzam. Werdykt – prześle SMS z danymi do godziny.

Mija piątkowy wieczór, mija sobota. Basia pisze maila do leie-bolig. Ja zakładam zgłoszenie dla firmy leie-bolig przez stronę, przez którą kazali się kontaktować. Mija niedziela, mija powoli…

W poniedziałek leie-bolig odpowiada na maila Basi – że to my musimy zarejestrować się, że oni nie mogą. Zgłaszam (po raz kolejny) chęć rejestracji Vikenowi – przez formularz na stronie.

We wtorek nie ma odzewu, od nikogo.

W środę jeszcze jeden formularz bez nadziei na sukces wpada do skrzynki mailowej Vikena. Lub prosto do niszczarki, skutek ten sam. Dzwonię, vennligst vent. Zamawiam rozmowę, bo automat daje tę możliwość – wybieram tonowo kolejną jedynkę.

Dziś, w czwartek znów dzwonię. Zaskoczona, słyszę, że jednak ktoś odebrał. I że już, zaraz wyśle SMS. Pytam za ile. 2 do 5 minut.

Za pół godziny przychodzi SMS. Z siecią i hasłem – ale do internetu w kawalerce, w hybelu! Tomek sprawdza, działa do zmywarki. W moim pokoju okej, ale w salonie już nie. Dzwonię znów. Czekam, czekam. Odbiera babka. Dyktuję jej adres mac urządzenia. Podaję jej ustawienie. Powtarzam numer telefonu, na który mam dostać SMS z prawidłowym dla odmiany hasłem. Dyktuję, podaję, powtarzam.

Pani obiecuje wysłać SMS w ciągu kilku godzin. Podkreślam, ze dobrze, żeby były to godziny a nie dni.

Kilka godzin później nie przyszedł żaden SMS.

Na osłodę Basia znalazła na finn.no fotel. Wygodny, ładny, jasny. Więc mamy fotel. Do szczęścia nie brak nam niczego.

IKEA

Ten moment musiał nadejść. I nadszedł. Oto pojechaliśmy do Ikei na zakupy. W naszym domu przybyła patelnia, garnki, sztućce, suszarka do naczyń, zmiotka, szmatki do kuchni.

Po powrocie od razu wykorzystałam patelnię. Danie: smażony makaron z jajkiem na warzywach – pożywne i pyszne. 

Poza tym pojawiły się rzeczy dla gości: dwa komplety kołdra+poduszka, plus dwa komplety bielizny pościelowej, ręczniki, kocyki. Nic, tylko przyjeżdżać! A w miejsce w torbie przewidziane na śpiwór i ręcznik – zabrać wałówkę.