Praca po 10 godzin

Przez cały tydzień pracowałam po 10 godzin dziennie. Odrabiałam w ten sposób przylot do Polski, zbieram też na wcześniejsze wyjście, gdy przylecą kolejni goście. Poza tym zaczęły się wakacje, urlopy, zwolnienia na dzieci, więc w tygodniu można robić nadgodziny do wypłaty. Przydadzą się, wszak przyjechałam tu zarobić.

Znaczy to jednak, że jestem zmęczona i nie mam siły pisać. Przepraszam i – jutro postaram się bardziej. Będzie ciekawiej.

Typowo norwesko

Tak się zdarzyło, że na przerwie obiadowej dosiadła się koleżanka i zaczęłyśmy rozmawiać o Norwegach. I o witaniu się w pracy. Ona z Pakistanu, my z Polski – kultura ta sama: ten, kto przychodzi wita się ze wszystkimi. A wychodzący tak samo – żegna się. Proste. Tak samo z podawaniem ręki – mężczyźni się tak witają, wyciąga rękę przychodzący; jeśli kobieta też chce się przywitać – to ona wyciąga rękę pierwsza.

Tutaj w kilkunastoletniej historii działu jedynie Omar (z Meksyku) witał się uściskiem dłoni. Przestał, bo inni tego nie robili. Odpuścił.

Ja zwykle krzyczę głośno God dag / god morgen na powitanie, na pożegnanie Ha det! – ale raz, ewentualnie raz na cały pokój i po cichu do sąsiadów. Ale miłe jest, jeśli ktoś stara się i przywitać i pożegnać ze wszystkimi.

Jak się okazuje – na takie osoby niezadowolony front kilku Norwegów donosi szefowym. Tak było z Sahar. I teraz znów. „Donosi” to może za poważne słowo. Ale skarżą się przełożonym na to, że to zbędne i czuliby się lepiej bez tego. To szczególnie dziwne w obliczu szkoleń z komunikacji, jakie mieliśmy w zeszłym roku; wobec tego, że zatrudnia się specjalnie firmę, żeby nas uczyła komunikacji, ale jednocześnie unika się tejże jak ognia. To trochę śmieszne, trochę żałosne.

Jest takie powiedzenie – popularne tutaj: Det er typisk norsk å være god. Pochodzi z przemówienia pani premier Gro Harlem Brundtlands na nowy rok 1992. Tłumaczyła w ten sposób sukcesy Norwegów – sportowe, kulturowe i  biznesowe:

Fotballjentene, håndballjentene, skigutta og Oslofilharmonikerne. De hevder seg i verdenstoppen. På samme måte skal vi vise at norsk næringsliv klarer seg internasjonalt. Trenger vi kanskje et nytt slagord? Det er typisk norsk å være god.

Czy to typowe dla Norwegów: być dobrym? No nie wiem. Bardziej typowe: dbać o najbliższe środowisko, jeździć na nartach, współpracować na poziomie dzielnicy, zachowywać się przyjaźnie, unikać okazywania niezadowolenia, a jednocześnie: być zamkniętym na innych, nie oszczędzać, unikać kontaktów międzyludzkich, skarżyć się przełożonym na współpracowników. Det er naprawdę typisk norsk.

Najdłuższe dni

Dziś, jutro, pojutrze najdłuższe dni. I najkrótsze noce. Wschód słońca: 03:53 Zachód: 22:43.

Zostawiłam wczoraj komórkę w pracy. To znaczy, że nie miałam dziś rano budzika. Nie jest to wielki problem (nie większy niż ten, że mój budzik o 6:20 przeszkadzał moim współpracownikom, a że ekran drzemki mam po polsku, to nie mogli go pokonać). Poprosiłam Basię, aby zapukała do mnie, jak będzie szła do łazienki, żebym się ubrała.

Obudziłam się jednak sama. Patrzę na zegarek: 6:10. Zastanawiam się przelotnie, czy zdążę do łazienki przed Basią. Decyzja: zdążę. Wracając z łazienki, zobaczyłam tak piękny wschód słońca, że chwyciłam aparat. Wynik widzicie powyżej.

I tylko coś mi nie pasowało… Czy wiecie już, drodzy czytelnicy, co? A o której wstaje tu u mnie słońce? 3:53. Po prostu pomyliłam godziny. Była 4:10. Poszłam więc spać.

A w pracy pokazałam Sohar, jak wyłączyć mój budzik. Na wszelki wypadek.

Esperanto a komuniści

Anegdota zacznie się od bogów greckich i nordyckich, od nazw planet i dni tygodnia. Bo o tym rozmawialiśmy z Douglasem w marcu, siedząc w bibliotece na Bjerke. Skąd pochodzą nazwy dni tygodnia (od bogów germańskich-nordyckich), skąd planety i miesiące (bogowie rzymscy i cesarze), jak wygląda nazewnictwo w językach słowiańskich, etc.

Zaproponowałam, że na którymś spotkaniu opowiem o bogach greckich i ich miejscu w kulturze. Okazało się jednak, że Norwedzy bardzo, bardzo słabo znają mitologię grecką. Dużo słabiej – jak mnie się zdaje – niż Polacy. Być może dlatego, że mają własną mitologię? Choć nie obstawałabym przy tym zbyt uparcie, gdyż wielu wypytywanych przeze mnie Norwegów okazywało się nie bardzo kojarzyć kogokolwiek poza Odynem i Torem.

W języku norweskim mają pojęcie nemezis, mąk Tantala czy syzyfowej pracy. Znają narcyzm czy kompleks Edypa. Ale świadomość źródła tych wyrażeń jest nikła. Opowiadałam więc te mity.

Na wczorajszym spotkaniu w klubie przyszedł czas na mój temat. Poprosiłam też, żeby każdy, kto przyjedzie, przypomniał sobie jakiś mit i go opowiedział. Oczywiście, zrobił to tylko Otto. Byli Douglas, Otto, Kjell, Harald, Agnis i -nowy w klubie – Alexander. Douglas wspominał o młodym (na oko 30) Alexandrze, który pojawił się na ostatnim spotkaniu  (mnie nie było, do mnie przyjechali rodzice). Ale poza tym, że był i że uczy się dopiero języka – nie napisał zbyt wiele. Starałam się dopasować sposób mówienia do jego możliwości. Na razie znikomych – rzeczywiście – dopiero się uczy. Gość się, oczywiście, nie odzywał. Ale do czasu.

Kiedy przemówił – to pierwsze słowa skierował do mnie i pokazał mi kartkę, na której miał zapisane „kongres” i słupki cyfr. I łamanym esperantem/norweskim zaczął mi wyjaśniać, że sprawdził ceny kongresu, samolotu, karawany…

– Okej, ale po co? – spytałam, bo było to dla mnie na prawdę niejasne.
– Ale czy zwróciłeś się z prośbą o dofinansowanie do klubu w Trondheim, jak ci napisałem? – wtrącił się Douglas. I wyjaśnił mi, że Alexander już z tym pytaniem się zgłosił poprzednio – czy klub mu zafunduje najbliższy kongres młodzieżowy w Hiszpanii. W lipcu tego roku. Żeby mógł poznać środowisko esperanckie.

Wyjaśnię: kongres to nie szkoła, na kongresy jeżdżą ludzie, którzy znają esperanto, bo to jest jedyny obowiązujący na nich język. Nie znając go – głupio jechać. Poza tym chyba nie muszę tłumaczyć, że jak ktoś przychodzi do klubu i z miejsca prosi o pieniądze, to nie należy ich dawać? Zazwyczaj zresztą organizowane są akcje pomocy finansowej – tylko zwykle lokalna organizacja rekomenduje osobę organizatorom kongresu – i taki ‚stypendysta’ pomaga w pracy w trakcie kongresu (ja byłam na tej zasadzie w Izraelu, gdzie nagrywałam dla radia sprawozdania, napisałam kilka artykułów do gazet eperanckich i co wieczór prowadziłam herbaciarnię – tzw gufujo).

Zapytałam go, co będzie robił na kongresie. Nie wie. Czy w miesiąc nauczy się języka. Nie wie. Wreszcie: czy planuje po wakacjach pomagać w klubie. To miałoby sens – prosi o pomoc, ale ma zamiar oddać później – pracą.
– Jak będę miał czas – odpowiedział po norwesku. – Bo pracuję też dla partii.
– Jakiej partii – zapytałam.
Chwilę się kręcił, ale w końcu podał nazwę: NKP. Norges Komunistiske PartiPięknie.

Otto zaczął – jak to on – referować z pamięci historię tego ugrupowania, jak powstało, z kim się koligaciło, do kogo ostatnimi laty traciło członków. Ja skupiłam się na tłumieniu wewnętrznego śmiechu – kto przychodzi żebrząc o pieniądze, nie proponując nic w zamian? Komunista.

Więcej o Vigelandzie

Już kilkukrotnie wspominałam tu o pewnym parku pełnym rzeźb. Za każdym razem posługiwałam się nieoficjalną i błędną jego nazwą: Vigelandsparken. Park Vigelanda. Tak mówią turyści. Prawda jest taka, że park to Frognerparken – dosłownie park w dzielnicy Frogner. A sam układ 214 rzeźb, zaprojektowany przez Vigelanda to Vigelandsanlegget – instalacja Vigelanda (wcześniej nazywana Tørtberg-anlegget od nazwy wzgórka w centrum parku, na którym znajduje się Koło życia).

 Koło życia to ostatnia rzeźba na osi instalacji.

Gustav Vigeland planował dzieło swojego życia bardzo długo. Pierwsze plany i szkice pochodzą z 1901 roku. Miasto dało pieniądze i zamówiło fontannę dopiero w roku 1923 i wtedy rozpoczęła się praca, która trwała już do końca życia artysty. I trochę dłużej, bo zakończono prace w 1950 roku, kilka lat po jego śmierci (1943 r.).

Zaczęło się od fontanny otoczonej nagimi – a jakże – postaciami w ogrodzie życia. Pod dwudziestoma drzewami z brązu bohaterowie witają się, obejmują, biją, kłócą, płaczą, pocieszają. Kamienni osiłkowie w centrum trzymają misę, z której wylewają się kaskady wody.

Fontanna stanowi centrum instalacji, rozłożonej wzdłuż osi: Hovedportalen – główna brama, Broen– most nad stawem parkowym, Fontenen – fontanna, Monolittplatået – Monolit i Livshjulet – Koło życia. Łącznie ponad 600 nagich postaci wykonanych przez artystę i jego pracowników w brązie lub kamieniu.

Monolit i całe wzgórze Monolitu – to ogromne postacie z kamienia

Po moście biegają nygusy z brązu. Najsłynniejsza rzeźba Vigelanda to Zagniewany chłopiec – na moście.

Kute bramy otaczające Monolit też przedstawiają nagie sylwetki: dziewcząt, mężczyzn, starców i staruszki.

Wokół fontanny, u jej podstawy, można znaleźć bardziej dla mnie interesujące płaskorzeźby, na których dzieje się ciut więcej (nie ograniczają się do samych nagich ludzi):

Dziewczynę na misiu w wersji kamiennej rzeźby można podziwiać
w ogrodzie Frei. Vigeland wracał do udanych motywów.

Płaskorzeźby zdobią też drzwi budynków funkcjonalnych, stojących u wejścia do parku – na tych pojawia się motyw wężo-krewetek i ich zmagań z ludźmi (I to jest chyba mój ulubiony motyw w całej twórczości Vigelanda):

Wężokrewetki, spętane linami, uwięzione są także w kutej bramie do parku.

Walczą też z tymi potworami jedyne dwie ubrane kobiety  stojące na wysokich kolumnach na początku mostu.

Nie należy zapominać, że Gustav Vigeland odpowiada też za projekt mozaiki, otaczającej fontannę, schodów i balustrad wokół Monolitu, lamp w stylu art deco… To było jego długoletnie marzenie i jest wykonane dokładnie według jego – bardzo szczegółowych – wytycznych. Jest to wielka rzecz i jest co podziwiać. Co, oczywiście, nie przeszkadza wcale wygłupiać się i dobrze bawić – Frognerpark to w końcu nie świątynia sztuki, a miejsce odpoczynku i relaksu.

 

Pogoda, praca i pisanie

W trakcie pobytu rodziców pisałam mało, z braku czasu. Po ich wyjeździe podsumowałam tygodniowe zwiedzanie i – znów nie pisałam – ze zmęczenia. Pracowałam teraz 10 godzin dziennie, bo jest możliwość robienia nadgodzin, a ja wszak zarobić tu przyjechałam. (Nie znaczy to, że pracuję cały dzień, bo wszak dzień tu długi – dziś słońce ukazało się o 3:55, a schowa o 22:40). Poza tym – pada deszcz.

Od wyjazdu rodziców codziennie chmury – czasem jaśniejsze, czasem ciemniejsze – zakrywają niebo. I deszcz sprawia ulgę spieczonej ziemi.

W Bergen nawet – dziś padało po raz pierwszy od ponad miesiąca! W deszczowym, burzliwym Bergen! (Kiedy mieszkałam tam w 2011 to nie było tygodnia bez deszczu… choć zdarzył się cały miesiąc bez jednego przebłysku błękitnego nieba!).

Zmiany klimatyczne dopadają Norwegię. Ale może dzięki obecnym deszczom nie będzie problemów ze świętowaniem nocy świętojańskiej, najkrótszej w roku. A ona tuż-tuż!

W pracy spokojnie, choć samej pracy sporo. Sezon urlopowy się zaczyna, trzeba zakasać rękawy. Nowera kończy jutro Ramadan, więc podarowałam jej słoik bigosu. Poprosiłam mamę specjalnie, żeby przygotowała jeden słoik bez mięsa – dla mojej muzułmańskiej koleżanki. Przez cały rok za każdym razem, gdy jadłam bigos, pachniał jej przyjemnie i chciała spróbować. „Svinekjøtt” – powstrzymywałam ją. Teraz, na koniec postu – może spróbować – ciekawe, czy jej zasmakuje.

Jutro lecę na chwilę do Wrocławia. Ważne sprawy mnie wzywają. Postaram się jednak opowiedzieć tu w tym czasie o zabytkach, o których dowiaduję się zawsze więcej niż zdążę tu opisać.

Zwiedzanie Oslo

Przez cały tydzień byli u mnie rodzice. Pokazywałam im Oslo – moje miasto. Nie było czasu opowiadać, więc teraz – w telegraficznym skrócie:

Poniedziałek – zwolniłam się wcześniej z pracy, by być w domu, gdy przyjadą z lotniska, następnie – kupiłam nam wszystkim tygodniowe bilety komunikacji miejskiej (ruter) i pojechaliśmy na Bygdøy. Pokazałam im wyspę muzealną, potem przeszliśmy się wybrzeżem w stronę Opery. I tak minął wieczór i poranek, dzień pierwszy.

We wtorek szłam do pracy. Wcześniej kupiłam obojgu OsloPass i pokazałam, skąd odpływa łódka muzealna i gdzie są muzea na Bygdøy – sami zwiedzili Kon Tiki, Fram, Maritime, Łodzi Wikingów – spotkaliśmy się w skansenie. I tak minął dzień drugi.

W środę znów praca, a oni dostali ode mnie mapkę z zaznaczonymi rzeźbami i tak zaopatrzeni wybrali się na spacer po osiedlu Peera Gynta – moim. Po pracy wsiedliśmy w metro i podjechaliśmy na Holmenkollen, a potem również do Sommerparku. I uznaliśmy, że było to dobre.

W czwartek miałam już wolne, więc od rana poszliśmy do parku Vigelanda, następnie do twierdzy Akershus, gdzie miała być salwa z okazji rocznicy zerwania unii szwedzko-norweskiej (7.06.1905). Na salwę nie trafiliśmy, ale na próbę generalną Peera Gynta owszem. Dobrze się zwiedzało przy akompaniamencie śpiewu. Rodzice poszli do muzeum ruchu oporu 1940-45, które ich rozbawiło.  Potem zwiedziliśmy ratusz, który okazał się zaskakująco ciekawym miejscem. Tak minął nam dzień czwarty.

Piątego dnia zaplanowałam turnee po wyspach. Hovedøya, Lindøya, Nakkholmen. Łódki kursujące do tych wysp zaliczają się do komunikacji miejskiej, a dla nas, wrocławian, są dodatkową atrakcją. Plaże puste nie były ale i nie zatłoczone. I tak minął wieczór i poranek…

W sobotę zwiedzanie Stortingu, potem Nasjonalgaleriet, a następnie spacer do zamku królewskiego. Stamtąd na Akerbrygge, gdzie wjechaliśmy na wierzę widokową, a potem – popłynęliśmy na ostatnią wyspę, która nam została – Gressholmen. A wszystko było dobre.

Siódmego dni nie pozwoliliśmy sobie na odpoczynek: najpierw angielska Msza święta, potem Ekeberg (jak zwykle odkryłam takie zakątki, do jakich wcześniej nie dotarłam), a z góry – znów na wyspę, na plażę Hovedøyi. Tym razem był tam tłum.

Dziś o świcie rodzice pojechali, ja poszłam do pracy i potem sprzątałam dom… Nie do końca, bo jeszcze wyskoczyłam z kolegą do biblioteki uniwersyteckiej na Blindern, gdzie obejrzeliśmy fragment sztuki „Żaby” Arystofanesa (w starogreckim, z norweskimi napisami).