Wielkanoc w Polsce

Wróciłam. Zmęczona, szczęśliwa. Dziękuję wszystkim, którzy znaleźli dla mnie chwilę. To były wspaniałe Święta – pełne akcji, jazdy po moim ukochanym mieście, spotkań, rozmów, pysznego jedzenia, powitań i pożegnań. Żałuję, że już trzeba było wracać, ale – Norwegia wzywa!

Påske w Norwegii

Z tego, co się zorientowałam, święta Wielkanocne są dla Norwegów związane ze sportami zimowymi. Nawet w większym stopniu niż Bożonarodzeniowe. Wielkanoc to tu tradycyjnie zamknięcie sezonu. I intensywna zabawa, zanim ten sezon się zamknie. I nie ma się co dziwić! Śnieg ma się dobrze, słoneczko raźno świeci, dzień długi, przyjemny. Temperatura akceptowalna. Zaduma i modlitwa w kościele, bialr szaleństwo na szlaku.

Symptomatyczny dla tego zjawiska jest zajączek wielkanocny zaprzęgnięty do saneczek. Autentyk znaleziony na wystawie sklepu z zabawkami.

Lecę jutro do Polski. Tam czekają najbliżsi. I jedzenie. Wrócę w Poniedziałek Wielkanocny.

Tymczasem przyjmijcie życzenia. Niech te Święta Zmartwychwstania napełniają nie tylko najbliższe dni, ale całe życia światłem i pokojem, niech będą okazją do spotkań z bliskimi, nawet, gdy ci bliscy są daleko. Bo miłość nie zna granic, nawet śmierć nie jest dla niej granicą.
Wiary, która góry przenosi, nadziei, która zawieść nie może i miłości, która z nich jest największa (tro som flytter fjell, håp som ikke gjør til skamme, og kjærlighet som er størst blant dem).

 

 

Przedświąteczny piątek w pracy

Moc atrakcji w pracy:

  1. Basia wstała o 5 i przyniosła ciepłe słodkie bułeczki,
  2. Na paśniku pojawił się również bezglutenowy tort owocowy i brownie autorstwa bezglutenowej koleżanki,
  3. Na biurkach czekały na nas wytłuczki z drobnymi przedświątecznymi prezencikami (czekoladowe zające, maleńka doniczka i nasiona rzeżuchy, jajkowata świeczka),
  4. Comiesięczna aktywność w ramach budowania zespołu miała tym razem kształt quizu, który nie był jakoś szczególnie sensowny, ale moja drużyna (Bojan, Soh, Jarle, Pia, Youki, ja) – wygrała,
  5. Påske loteri – w Wielkim Poście można było kupić losy i teraz wylosować słodycze i wina. 

Bawi mnie ta praca tutaj.

Waffle w pracy

Jak to trafnie określiła Basia: gdy mikrofalówka się zepsuła, to nastąpiła wielka smuta, następnie wielka zrzuta, a dziś – długo wyczekiwane – wielkie żarcie!

Soheila zebrała więcej pieniędzy, niż trzeba było wydać na nową mikrofalę, więc kupiła też gofrownicę. Norweskie waffle to polskie gofry.

Słodki wpis i dziękuję za uwagę – lecę awaryjnie do Polski, więc zapewne do wtorku nic nowego się nie pojawi.

Polska gościnność – norweskie jedzenie

Rano, na długo przed świtem, Daria z Kubą wyruszą w podróż powrotną. Nie spędzałam wspólnego czasu na obrabianiu zdjęć ani opisywaniu tutaj, co się działo. W tym tygodniu opiszę, co widzieliśmy. A na razie – czym karmiłam moich biednych gości. A biednych – bo była to norweska kuchnia.

1.  Rømmegrøt – norweska tradycyjna kaszka (według nazwy: rømme – śmietana, grøt – kasza). Pokazana na zdjęciu powyżej, smakowała tak, jak powinna, czyli – była bez smaku. Powinno się ją jeść z dojrzewającymi wędlinami, ale my ciepnęliśmy po łyżce dżemu i tak udało się to zjeść. (Przepis wzięłam stąd, tradycyjnie dodaje się cynamon więc dałam. No i smak pamiętałam sprzed lat)

2. Krewetki – nie należą do tradycyjnie norweskich potraw. Ale są smaczne i tutejsze, w związku z czym gości tradycyjnie witam krewetkami. W tym wydaniu w wersji smażonej z cebulą, czosnkiem, białymi szparagami i fasolką szparagową.

3. Fiskeboller – nie mogło zabraknąć kulek rybnych. Tym razem w najbardziej tradycyjnym wydaniu: z ziemniakami, groszkiem i białym sosem. I nawet smakowały!

4. Pølse i lompe – parówka w naleśniku, w placku. Nie mogło tego zabraknąć. Zaskoczeniem było dla mnie, że Darii zasmakował brunnost, ale jeszcze większym – gdy zażyczyła go sobie do parówki. Każdemu wedle gustu!

Patelnia i słodycze

Wczoraj było o sprzątaniu i przyjemnościach czerpanych z higieny osobistej. Dziś kontynuując wątek hedonistyczny i dając się poznać jako sybarytka na emigracji – będę pisać o jedzeniu.

Albowiem ledwo dziś wstałam, nastawiłam schab. Więc od rana przy garach i to na grubo – ja i schab? Kto mnie zna ten wie, że takie ekscesy to rzadkość, a ostatni raz zdarzyło się pichcić na poważnie jakieś siedem lat temu, też w Norwegii, w Bergen (placki ziemniaczane z gulaszem i ze śmietaną dla 13 osób, zrazy zawijane, które zastosowana nitka zafarbowała na zielono, ale ojcu i tak smakowały, etc… tak było!).

Schab przyszło porzucić i wybrać się na Mszę świętą (wcale nie porzuciłam wątku spożywczego, wszak to uczta eucharystyczna <— uwaga, SUCHAR). Na dworze nadal zimno, pochmurno i, pomimo miękkiego, fantastycznie chrupiącego pod stopami śniegu, beznadziejnie.

Po powrocie przyszedł czas na trening i na degustację schabu – z sosem pieczeniowym, suszonymi grzybami i prawdziwkami w occie. W mojej ocenie – mistrzowsko!

A Basia pracowała w weekend i przyniosła nam podwieczorek. Było pysznie.
Jeśli więc ktoś z Was martwi się o mnie, czy mi tu dobrze – bez obaw, żyję w luksusie!