Kuchenne rewolucje

Podjęłam heroiczną próbę. Wyszłam ze swojej strefy komfortu i poszłam do kuchni. Postanowiłam upiec ciasto.

Miałam wszystko czego potrzeba plus słońce za oknem (rano padało jakby świat miał się skończyć, a niebo spadało na głowy, ale potem wyszło słońce). Wzięłam się za wsypywanie, wlewanie, miażdżenie, mieszanie. Uzyskaną efektowną breję wlałam do formy.

Nie zaglądałam do pieca. Niech się piecze. I piekło.

Efekt piękny, prawda? Może więc pora na lekcję historii i  zwrot akcji?
Nie bez powodu napisałam, że to kuchenne rewolucje. Rewolucja nigdy nie kończy się dobrze. Rewolucja to nieskoordynowany wybuch dobrych chęci, najczęściej bez zrozumienia sytuacji.

I tak było i tym razem:

Moja strefa komfortu jest daleko od piekarnika. Kończy się na patelni. A w samym jej centrum znajdują się kanapa/fotel/łóżko z książką. Morał: rewolucja grozi zakalcem.

(Sad layer – jak słusznie określają to Anglicy. Nie wiem, jak zakalec nazywają Norwedzy.)

Piątek, ćwiczenia i ciasto

Dziś już ledwo żyję. Od 12 dni codziennie pracuję, 8 dni po 10 godzin dziennie, codziennie też po pracy ćwiczę. Głowa czasem boli od norweskiego, mięśnie bolą od ćwiczeń. Ale i jedno i drugie było do przewidzenia, więc jest zgodne z planem.

Świetnie nam idzie wspólne mieszkanie z Basią – doskonale się uzupełniamy. W tle leci muzyka, ja dyszę sobie na kocyku, robiąc 14. dzień aerobicznej szóstki Weidera, przysiady, skłony, deskę; Basia w tym czasie szykuje chlebek bananowy z czekoladą. Obu nam zajmuje to mniej więcej tyle samo czasu.

Aronia

Wpis kulinarny – na specjalne życzenie czytelników. Idzie zima, przed nią jesień, i, choć dziś słońce wyjrzało zza chmur, to nie da się ukryć, że pogody coraz gorsze. Słońca mniej, wiatru więcej, a do tego jeszcze niebezpieczeństwo deszczu. W pracy kaszlą, kichają – Linda, Bojan, nawet w głosie Yuki pobrzmiewa chrypka. Przemęczenie też może się w każdej chwili pojawić. Więc będę walczyć!

Moją bronią będą witaminy. Oto moje naboje – aronia. Jak ją zjeść? Internety są bezwzględne (i monotonne) w tym temacie – nalewka, dżem, marmolada, nalewka, dżem… Alkoholu na lekarstwo nie mam, medykament ma się obejść bez niego. Cukru w ilościach wymaganych w opisie też nie.

Za to miałam płatki owsiane. Owoce aronii umyłam, osuszyłam na sitku, wsypałam do plastikowej miski i zmiażdżyłam pięścią. W tym czasie na kuchence już gotowała się owsianka na wodzie. Wlałam/wsypałam owoce, zasypałam cukrem. Podgrzewane aronie pożegnały się z resztą soku i pięknie zabarwiły papkę:

Polecam udekorowaną kleksem śmietany i z ciasteczkami. Smaczne, ale przede wszystkim zdrowe. Aronia zawiera wszystko, co potrzebne na słotne dni. A jeśli się pracuje 10 godzin dziennie, ćwiczy się i stara być zdrowym – nie odmawia się przyjęcia pomocy od natury.

Krewetki

Dziś będzie o jedzeniu. I ja i Basia lubimy ryby, owoce morza. Stąd pomysł na dzisiejsze danie – pizzę z krewetkami.

Pizzą uczciliśmy przeprowadzkę, pizza była daniem przygotowanym z gośćmi – ta zaś pizza jest wyrazem świętowania faktu, że przynajmniej jedna z nas ma konto bankowe. Nie jest to bynajmniej koniec historii z bankiem norweskim, z zakładaniem konta dostępu, etc. Kiedy ta historia wreszcie się skończy happyendem – opowiem ją ze wszystkimi szczegółami. Jest to jednak ważny krok i dobrze uczcić go pizzą.

A jeśliby ktoś chciał się dowiedzieć, jak się obiera krewetki – proszę – oto instruktaż. I Gesslerowa może się przy mnie schować!

<UWAGA! OBS OBS OBS!!! tylko dla widzów o mocnych nerwach!>

 

Kulinarnie

Ugotowało się za dużo ryżu. Bywa. Czasem się tak zdarzy no i co począć, trudno. Coś wymyślić, co z tym ryżem.

No to dodać szpinak, bo szpinak przecież jest pyszny. No i szpinak z ryżem wygląda ładnie, zielono. No to jeszcze jajko. Leje się za bardzo. No to jeszcze dosypać mąki.

Placki ziemniaczane. Bez ziemniaków i cebuli, za to z ryżem i szpinakiem. Do tego ser. I sos grzybowy z wczoraj.
I tyle na dzisiaj. Koniec i bomba, kto przeczytał ten – właśnie.

O pracy, jedzeniu i śnie

Pierwszy temat to praca. I najświeższa nowina: ten tydzień pracy trwać będzie nadal. Jest opcja, by pracować w weekend w ramach nadgodzin i zbijania rosnących zaległości oddziału w Polsce. Więc warto przyjść, cóż innego mam tu do roboty, na razie nic.

Poza tym jeszcze kwestia urlopu. Tutaj prawo do płatnego urlopu przysługuje dopiero po jakimś czasie pracy dla danej firmy. W Polsce – po każdym miesiącu 1 dzień z hakiem. Tutaj jest inaczej. Z jednej strony kiszka, z drugiej – nikt nie robił mi problemu z tymi dwoma dniami wolnymi we wrześniu, ale jednak – nie dostanę za nie pensji. W związku z tym nadgodziny to dobry sposób, by to nadrobić.

Bardzo możliwe, że wpisów jutro i pojutrze nie będzie, bo padnę na twarz. Nie martwcie się. Najpewniej śpię.

W temacie jedzenia – pragnę przekazać, że jest bardzo dobrze. Ryba z frytkami i brokułami. Makaron z warzywami. Dziś kalmary, krewetki i frytki. Jest dobrze.

O snach – donoszę, że przeważnie ich nie mam, ale jak mam – śni mi się tylko Wrocław, normalne spotkania, kłótnie z Blachowem, Łódź, Warszawa i Polska Młodzież Esperancka, Kraków i inne. Uważam, że nie żyjemy w czasie tęsknoty, bo przecież tak łatwo zadzwonić, napisać, spotkać się na skype. Ale jednak. Jednak się tęskni. Dziś będzie się tęsknić pod wielkim, żółtym księżycem.

Jagody, grzyby i panorama miasta

Wróciliśmy z Grefsenskog. Zmęczona, lecę obierać grzyby, a wcześniej – krótko: było wspaniale.

Najpierw pojechaliśmy nad jeziorko Trollvann – nad trolową wodę. Pospacerowaliśmy tam, rozgrzaliśmy się, było bardzo miło. Rzucił się nam w oczy jeden grzyb, ale  – pojedynczy? Bez sensu…

Potem przenieśliśmy się dokładnie tam, gdzie powinniśmy – gdzie w lesie czaiły się jagodziny i grzyby, a Tomasz mógł się spokojnie zaczaić na widok.

Gdy niebo zaczęło się czerwienić, usiadłyśmy za Tomaszem i obserwowałyśmy niebo, miasto, jego. Rozmawiałyśmy o świętach i różnych rodzinnych sprawach. Miasto zatapiało się w mroku. Potem się z niego wyłoniło jeziorem świateł. Potem zrobiło się zimno. I wróciliśmy do domu.