Russ czyli przedmaturalne norweskie YOLO

Co kraj to obyczaj, a dziś chcę napisać o młodzieży w czerwonych spodniach, chodzącej od końca kwietnia po Oslo. Chodzi o Russy – czyli norweskich arbiturientów.

Przed dalszą lekturą – polecam piosenkę, która może pozwoli wczuć się w ten klimat. Kiedy uczyłam się do egzaminów, słuchałam norweskich piosenek na youtube – a że ta platforma lubi podpowiedzieć coś zaskakującego, wylosowała dla mnie taki oto letni przebój, który pasuje idealnie do russów: Du er ung en gang – Tylko raz jesteś młody.

Więc – russ to tradycja wywodząca się z duńskich uniwersytetów (jeszcze z czasów, gdy w samej Norwegii uniwersytetów nie było, czyli z XVII wieku). Przyszli studenci, zjeżdżający do Kopenhagi dostawali od starszych rogi, które musieli nosić do zdania egzaminu wstępnego. Po egzaminie mogli róg zrzucić i iść świętować ze studencką bracią. Zrzucanie rogów – łac. cornua depositurus – zostało okrojone do dzisiejszego krótkiego russ. Ale dzisiejszy russ jeszcze studentem nie jest, ba, nawet jeszcze nie zdał matury!

Egzaminy kończące videregåendeskole – liceum – odbywają się od 1979 roku po 17 maja. A licealiści już od ostatniego piątku kwietnia stają się russami. I, co zabawne, chodzą nadal do szkoły, choć nauczyciele dobrze rozumieją, że należy się czerwonospodniowcom taryfa ulgowa.

Przepoczwarzenie w russa oznacza bowiem przywdzianie charakterystycznych czerwonych ogrodniczek (choć obecnie można spotkać i inne kolory, dające znać, co właściwie kończy russ: czerwony kolor to ogólniak, niebieski – liceum ekonomiczne, czarny – technikum, zielony – szkoły o profilu rolniczym i agroturystycznym), które następnie się odpowiednio personalizuje naszywkami, podpisami, guzikami, etc. Poza spodniami konieczne są charakterystyczna czapka i bambusowy kijek. Taki russ stereotypowo pije i uprawia seks, równie stereotypowo się nie myje, za to szaleje i szlaja się nocami, a do tego razem z kumplami zrzuca się na bus, którym nocami jeżdżą i zakłócają spokój.

Tyle stereotyp. A praktyka? Busy to droga zabawa. Owszem, tradycyjna, ale droga. Dlatego wiele russów obchodzi się bez busów. Za to seks i alkohol – owszem, są w modzie i wpisują się w to święto idealnie. Do tego dochodzą wyzwania, które mogą teoretycznie dotyczyć wszystkiego – ale całkiem sporo kręci się wokół seksu i alkoholu. Na przykład wyzwanie dotyczące uprawiania seksu na rondzie, o czym można było nawet poczytać w polskich internetach: Urzędnicy apelują, by uczniowie nie uprawiali seksu na rondach.  Policja odnotowała, że w internecie pojawiały się wyzwania o stosunki na rondach i o przebieganie nago jednego z mostów, więc uprzedziła, że będzie wyłapywać śmiałków.

Tradycja russowego szaleństwa budzi niechęć części społeczeństwa. do tego stopnia, że w 1997 oficjalnie odwołano świętowanie: „Każdy kto nosił strój Russ miał zostać aresztowany i dowieziony do domu. Jednak tradycja była na tyle silna: że ani policjanci, ani rodzice, ani nauczyciele nie egzekwowali zarządzeń”. Ja nie widzę w tym nic złego, zwłaszcza, że tutaj w zeszłą niedzielę widziałam russy w parku, na spacerach z rodzicami i młodszym rodzeństwem, a w tę niedzielę na norweskiej Mszy świętej zobaczyłam, że jeden z ministrantów jest tegorocznym russem – nie służył przy ołtarzu, ale zebrał stadko dzieci do modlitwy wiernych i pomagał dzieciakom w zorganizowaniu się do procesji z darami.

Całe świętowanie kończy się 17 maja. Zazwyczaj russy zamykają barnetoget – pochód dzieciaków z różnych szkół. Russy kończą pochód i pochód kończy russy. Czekam na to niecierpliwie, bo w 2011 było to wspaniałe widowisko. Informacje dotyczące historii tradycji wzięłam z portalu moja norwegia i z norweskiej wikipedii, skąd też pochodzą zdjęcia.

Lektura w słońcu

Praca. A po pracy słońce i lektura. Skończyłam czytać „Odinsbarn” – „Dziecko Odyna” Siri Pettersen. Ponad 600 stron norweskiej lektury fantastycznej typu young-adult. Chwyciłam już drugą część.

Poza tym cieszyłam się słońcem i liśćmi ukazującymi się na drzewach. I niewiele więcej. Ot, życie, wiosna, słońce, książki.

Miłość i wypieki

Dziś 3 maja! Święto upamiętniające naszą Konstytucję! Radosne, piękne, dobre święto.

Pisałam już nieraz, że patriotyzm – to miłość. A miłość, jak to miłość – bywa radosna, bywa trudna. Ale dziś niech będzie słodka. Bo Bartek i Basia nauczyli mnie już w pewnym zakresie, że miłość najpełniej wyraża się w wypiekach. A skoro serce i żołądek łączy krótka i prosta droga, to postanowiłam właśnie wypiekami przemówić do serc moich norweskich współpracowników w ten piękny majowy dzień. Upiekłam ciasteczka (jestem człowiekiem jednego przepisu – poza okresem bożonarodzeniowym nie dodaję przypraw korzennych, ale poza tym – to nadal są szybkie pierniczki). Blachow wykonał dla mnie na drukarce 3D wykrawaczkę w kształcie Polski. Przygotowałam też czerwone serduszka. I malowałam…

W pracy były oczekiwane zachwyty, „gratulere med tredje mai”, wyjaśnienia, że „dziś w Polsce jest taki nasz 17ty maj” i tak dalej. Był śmiech nad testem, który przygotowałam: 6 pytań zamkniętych. Beata i Linda zarobiły po 3 punkty. Pytania były takie: co świętujemy 3ego maja, dlaczego pogoda 3ego maja jest dla nas ważna (ze względu na tradycyjną paradę/ze względu na długi weekend i sezon grillowy/bo jaki 3ci maj takie całe lato), jakie litery należą do alfabetu polskiego, która z opcji znaczy dzień dobry, co znajduje się na herbie Polski (biały lew, anioł czy orzeł) i co ma na głowie. No, łatwo nie było.

Ciasteczek było 110. Wystarczyło dla każdego po kilka, część zabrała po kilka do domu, aby dzieciakom pokazać. Radowała mnie radość, którą udało mi się im sprawić. To naprawdę dobry 3ci maja.

 

Miłość i statystka

Dziś minęło pięć lat od momentu mojego zamążpójścia. Drewniana rocznica. 1826 dni razem. Cóż, nie do końca, należałoby odliczyć wszystkie moje esperanckie eskapady, konferencje, projekty realizowane z PROMem i, oczywiście, moją emigrację. Ale to nic, nawet osobno – pozostajemy razem. Jesteśmy małżeństwem. Zdjęcie z 2ego maja 2013 roku. To oczywiste, że to jeden z najpiękniejszych dni.

Inaczej rzecz się ma z 19696 norweskimi rozwodnikami, którzy w zeszłym roku odzyskali status wolny. W 2017 udzielono 9848 rozwodów. Liczba zawartych małżeństw nadal pozostaje wyższa (22111), ale one obie się niebezpiecznie do siebie zbliżają. Statystyki biorę z oficjalnej strony biura statystycznego i – o mój Boże, jaka ona jest dobra! : www.ssb.no.

W styczniu 2011 roku pierwszy wykład na Uniwersytecie w Bergen, którego słuchałam, dotyczył kultury norweskiej i norweskiego społeczeństwa. Pamiętam do dziś, jak w połowie przy „tablicy” stanęła wykładowczyni dowodząca, że dwukrotny wzrost liczby rozwodów w stosunku do lat 70tych jest dowodem na dobrobyt i równouprawnienie. Że Norwegia wreszcie może się poszczycić taką dużą liczbą rozwodów.
Słuchając tego, byłam zła – jak to: poszczycić? Rozwód jednak jest przyznaniem się do błędu. Jest stwierdzeniem: nie wyszło. Nie udało się. Nie twierdzę, że rozwód jest złym rozwiązaniem. Czasem należy przyznać się do błędu. Jednak lepiej byłoby tego błędu uniknąć.

Liczba rozwodów w Norwegii ustabilizowała się na poziomie około dziesięciu tysięcy rocznie. Przy czym w ostatnich latach nieznacznie spada. Krzywa opisująca zawierane małżeństwa jest mniej spokojna, a to wiąże się również z nowymi możliwościami (zarejestrowany konkubinat, związki partnerskie, związki jednopłciowe, itd).

Przeglądając dane i komentarze do rozwodowo-małżeńskiej sytuacji Norwegii trafiłam m.in. na artykulik pt. Færre ekteskap – flere skilsmisser. Pochodzi z domeny poświęconej rozwodom i pomocy prawnej. Tytuł znaczy: Mniej małżeństw – więcej rozwodów i jest trochę mylący. Bo o ile mniej niż wcześniej osób decyduje się składać przysięgę, a więcej niż wcześniej rozstaje się w sądzie – to jednak nadal więcej jest ślubów niż rozwodów:

Na tym optymistycznym akcencie zakończę dzisiejsze rozważania. Wszystko to dlatego, że uczę się do egzaminu.

Turist i egen by – 6 muzeów

Turist i egen by  znaczy „turysta we własnym mieście”. Pod tym szyldem centrum informacji turystycznej w Oslo już od kilku lat w jakąś wiosenną niedzielę rozdaje mieszkańcom darmowe OsloPass – bilety całodobowe do niemal wszystkich muzeów. I na komunikację miejską od razu.

Zaopatrzyłam się w mój bilet – kod do aplikacji (nowoczesność w domu i zagrodzie!) – już wczoraj, więc dziś pojechałam prosto na Bygdøy. Mój plan dnia objął:
1. Folkemuseet – skansen i muzeum ludowe (tu się załapałam na krakersy z niebieskim serem i wystawę rękawiczek dzierganych w Selbu – i kawał fajnego, ludowego koncertu)

2. Vikingskiped – muzeum łodzi wikingów

3. Kon-Tiki – muzeum podróży Thora Heyerdahla, dzięki której udowodnił, że był możliwy kontakt między wyspami Polinezji a Ameryką Południową.

 

4. Norsk Maritimt museum – Bardzo szeroko i w wielu aspektach poruszające temat związku Norwegii z morzem.

5. Fram – muzeum wypraw na bieguny.

 

Po opuszczeniu wyspy skierowałam się do jeszcze jednego muzeum – Nobels fredssenter – muzeum pokojowej nagrody Nobla. Nie zawiodłam się.

Na sam koniec odwiedziłam kościół.  Poszłam na anglojęzyczną mszę, bo taka akurat miała być, kiedy skończyłam szwendanie się. Opowiem, być może, więcej, ale kiedy indziej. Na razie dotleniona, zmęczona i szczęśliwa – idę spać.

Mole i konie – norweskie wyrażenia

Chodzi o książki, a skoro o książki, to i o czytelników. Dokładniej – czytelników zawziętych, którzy kochają czytać (swoją drogą tutaj już mi się zdarzyło 3 obcym osobom odpowiadać na pytanie: „możesz tak czytać i iść, czytając?” – zadane notabene,gdy szłam i czytałam, więc raczej jako pytanie retoryczne).

Bibliofil to po norwesku… bibliofil. Mało zaskakujące. Ale można przecież też inaczej… Miłośnik książek może zostać tu, na Północy, złożony w zgrabne bokelsker; elske – to kochać, bok – to książka. Tak się nazywa też strona, na której znalazłam wyjaśnienie bardziej zaskakującego terminu – lesehest.

 przykład lesehesta w środowisku naturalnym, z czytnikiem na poduszce.

Lesehest znaczy dokładnie koń czytelniczy; lese – czytać, hest – koń.  Najstarsze użycie tej zbitki wyrazów zanotowano w norweskim w drugiej połowie dziewiętnastego wieku, poczodzi ono z duńskiego. Złączeń z koniem używało się do podkreślenia, że osoba wykonuje jakąś czynność nie żałując sił, na wysokich obrotach, intensywnie. Stara strona NRK podaje za przykład arbeidshest – ktoś pracowity.

Oczywiście, międzynarodowy robak zjadający papier trafił również do języka norweskiego. Polacy mają mola książkowego, anglicy bookworm, norwedzy -bokorm. Dopiero na norweskiej wikipedii znalazłam możliwą etymologię tego wyrażenia. Bo skąd skojarzenie, że jak ktoś czyta, to zjada książkę? Na tym skojarzeniu zasadza się termin „mól książkowy”, ale ono przecież nie nasuwa się samo. Więc skąd?

Otóż istnieje teoria, że z Apokalipsy św. Jana! Jest tam fragment, w którym anioł podaje Janowi książkę i mówi „weź i zjedz ją” (po norwesku dokładnie: „Ta den og et den”, cały fragment: „Poszedłem więc do anioła, mówiąc mu, by dał mi książeczkę. I rzecze mi: <<Weź i połknij ją, a napełni wnętrzności twe goryczą, lecz w ustach twych będzie słodka jak miód>>” – Ap 10, 9). Nie jestem przekonana do tej teorii, ale jest ona na ciekawa. Godna zastanowienia.

cytat ze „Wzgórza psów” Żulczyka

Dziś o książkach, bo oto skończyłam czytać „Modyfikowany węgiel” – odskocznię od norweskojęzycznej lektury, po egzaminie musiałam odpocząć, a w pracy – kończyłam słuchać sagi o Wiedźminie Sapkowskiego. Również serialowo – podczas dzisiejszego treningu zakończyłam po 4 sezonach śledzenie Battelstar Galaktiki. Cóż, coś się kończy, coś się zaczyna – wracam do „Odinsbarn” Siri Pettersen i szukam nowego serialu (przecież do czegoś trzeba ćwiczyć!).

 

Palce i guziki – norweskie wyrażenia

Już jutro przystępuję do egzaminu, dlatego dziś przygotowałam coś na temat mojej prośby o kibicowanie. Po polsku proszę o trzymanie kciuków, ale po norwesku o… trzymanie guzików!

Wyrażenie å holde en knapp på, choć przekładać się może na trzymanie guzików, nie dotyczy tego gestu, jaki zwyczajowo czynimy, widząc kominiarza. å holde så mye (200NOK) på den oznacza stawiać tyle (np. 200 koron) na kogoś. Stawiać na kogoś guzik nie oznacza jednak stawiania na tej osobie krzyżyka, skreślania jej, choć rzeczywiście, może się wydawać, że stawiając guzik, nic nie ryzykujemy. Wyrażenia tego używa się jednak w pozytywnym znaczeniu, kiedy się komuś kibicuje.

Jeśli pod ręką brak guzika, proszę å krysse fingrene for meg – krzyżować za mnie palce. To wyrażenie zyskuje na popularności dzięki popularności angielskiego odpowiednika. I znaczy to samo.

 

Nie mogę nie wspomnieć o wtykaniu palca w ziemię i wąchaniu, gdzie się jest. Serio. Å stikke fingeren i jorda (og lukte hvor en er) jest niesamowitym wyrażeniem. Oznacza ni mniej ni więcej, jak dogłębnie zanalizować sytuację i działać adekwatnie do sytuacji. Najstarsze użycie notuje się na XVIII wiek. Nie, nie wiem, dlaczego wtedy chciano wąchać ten palec.

O palcach w języku norweskim można opowiadać długo. Niekompletna lista ze słownika Uniwersytetu w Bergen wymienia na przykład zielone palce – å ha grønne fingrer – jako talent ogrodniczy.  Ale może jeszcze powtórzę jakieś inne wyrażenia. I zasnę z nadzieją, że umiem norweski na palcach, bo å kunne noe på fingrene oznacza umieć bardzo dobrze.