Sól i oko – norweskie wyrażenia

Uczę się. I stresuję egzaminem. Ale i tak wpadam w pułapki i (niby w ramach nauki) czytam o źródłach norweskich idiomów.

My płacimy słono, gdy coś drogo kosztuje. Źródło jest jasne, dawne wysokie ceny soli. Jak płacą Norwedzy? Otóż dla Norwega wysoka cena oznacza, że coś kosztuje wieprzowinę, koszulę lub białko z oka. Ciekawe?
Å koste det hvite ut av øynene oznacza właśnie białko z oka i pochodzi z języka duńskiego, å koste skjorta (wersja z koszulą) ze szwedzkiego, a oryginalnie norweskie jest å koste flesk (wieprzowina). Duńskie wyrażenie jest najdziwniejsze i, jak się zdaje, najbardziej literackie. Najrzadziej również używane. Szwedzkie i rodzime mięso i koszule można wyjaśnić podobnie jak polską sól, i podobnie jak w jej przypadku, obecne ceny nie bardzo przystają do obrazu utrwalonego w języku. Znalazłam analizę tych trzech idiomów na stronie rady językowej.
(Oczywiście, wyrażenia te działają to również ze słowem ‚płacić’ å betale: Derfor betaler du det hvite ut av øynene, etc). 

Kiedy chcemy podejść do tematu nie do końca poważnie, to patrzymy nań z przymrużeniem oka właśnie. Tu natomiast bierze się temat ze szczyptą soli: å ta noe med en klype salt. To nie jest dokładny odpowiednik – w wersji norweskiej brak tu żartobliwego tomu, ta sól jest poważna. Ale nadal chodzi o traktowanie tematu ostrożnie, nieufnie, nie do końca serio.  Więc kiedy my mrużymy oko, Norwedzy biorą szczyptę soli.

Nie wiem co z solą w oku. Po duńsku coś może być komuś kolcem w oku – å være en torn i øjet på en, sądzę więc, że tak też powie Norweg, gdy coś go długotrwale irytuje.

The Book of Mormon på norsk

W Det Norske Teatret wszystko wydawane jest w nynorsku, a na scenie mówi się dialektami. Tak więc wiedziałam, na co się piszę. I o to mi chodziło, bo jednak 3 godziny z dialektem, z idealną dykcją aktorów, z muzyką musicalową i układami tanecznymi na osłodę – to dobry sposób (dla mnie), by się osłuchać.

I aktorzy nie zawiedli. Dykcja doskonała. No i grali dokładnie w tak przerysowany sposób, do jakiego ten spetkakl jest napisany. Odtwórcy głównych ról – Frank Kjosås (Price) i Kristoffer Olsen (Cunningham) byli znakomici; skala Kristoffera sprawiła, ze był najlepszym wykonawcą tej roli, jakiego słyszałam.

VG okresliła spektakl jako pełen geni(t)alnego humoru i trudno się nie  zgodzić. W zakresie czynności seksualnych różnice w dialektach nie są zbyt duże (widać, że w kwestiach kluczowych Norwedzy chcą się jednak móc dogadać), więc nie miałam z językiem problemu. W kilku gagach zostawiono angielskie wyrazenia fuck czy fucking – może dlatego, że brzmią bardziej naturalnie? Djevelen sitter i detaljene, a w języku wikingów diabeł tkwi w przeklenstwach.

Piszę o języku, bo to głównie mnie interesowało, po to poszłam do teatru, by się na nim skupić. Dlatego ciut-ciut przeszkadzało mi, że piosenka ‚Man up’, zamykająca akt pierwszy była zaśpiewana z angielskim wyrażeniem man up. Nieprzetłumaczonym. W wersji szwedzkiej tekst jest w całości przetłumaczony, a man up zastąpione przez stå opp!. W wersji norweskiej kilka razy w piosence pojawia się skjerp deg – ale nie zastępuje ono refrenowego man up, które po prostu zostawiono.

Ale już kawałek Spooky mormons hell dream był przetłumaczony doskonale: Skikkleg, skikkleg skummelt – mormons helvete mareritt. I odegrany z przytupem.

Humor jest prosty, prostacki i dotyczy nie tylko religii: chłop przebrany za babę, hehehe; homoseksualny mormon, hohoho; zacofana Afryka, hihihi, etc.  Raczej nie poleciłabym tego spektaklu mamie czy teściowej – a widownia pełna byla ludzi starszych. Właściwie była pełna ludzi w różnym wieku, ale to starsi mnie zaskoczyli. Koło mnie siedziało 6 pań w wieku 60-70 lat. Oczywiście, świetnie się bawiły, a jedna z nich zwróciła nawet moją uwagę na nagiego Murzyna wymachującego karabinem w jednej scenie (to, że siedząc w trzecim rzędzie nie zauważę nagiego aktora to standard. Ja po prostu nie zwracam uwagi na nagich ludzi).

Zdjęcia spektaklu pochodzą ze strony teatru.

 

 

Det Norske Teatret czyli mormoni w dialekcie

Dziś byłam na spektaklu. Cały był wykonany w dialekcie vestfoldzkim. I nie stanowiło to dla mnie problemu (okej, kilku wypowiedzi Arnolda w tym jednego żartu nie zrozumiałam, ale wcale nie jest pewne, że załapałabym żart nawet gdybym rozpoznała wszystkie słowa). Więcej opowiem jutro, ale dziś można posłuchać, jak śpiewali odtwórcy głównych ról:

Przy wyjściu z teatru mormoni rozdawali swoją książkę. I tak oto wróciła do mnie Księga Mormona, której fragmenty 7 lat temu czytałam w Bergen po niemiecku. Tym razem mam wersję norweską (napisaną bokmålem, sprawdziłam):

Påske w Norwegii

Z tego, co się zorientowałam, święta Wielkanocne są dla Norwegów związane ze sportami zimowymi. Nawet w większym stopniu niż Bożonarodzeniowe. Wielkanoc to tu tradycyjnie zamknięcie sezonu. I intensywna zabawa, zanim ten sezon się zamknie. I nie ma się co dziwić! Śnieg ma się dobrze, słoneczko raźno świeci, dzień długi, przyjemny. Temperatura akceptowalna. Zaduma i modlitwa w kościele, bialr szaleństwo na szlaku.

Symptomatyczny dla tego zjawiska jest zajączek wielkanocny zaprzęgnięty do saneczek. Autentyk znaleziony na wystawie sklepu z zabawkami.

Lecę jutro do Polski. Tam czekają najbliżsi. I jedzenie. Wrócę w Poniedziałek Wielkanocny.

Tymczasem przyjmijcie życzenia. Niech te Święta Zmartwychwstania napełniają nie tylko najbliższe dni, ale całe życia światłem i pokojem, niech będą okazją do spotkań z bliskimi, nawet, gdy ci bliscy są daleko. Bo miłość nie zna granic, nawet śmierć nie jest dla niej granicą.
Wiary, która góry przenosi, nadziei, która zawieść nie może i miłości, która z nich jest największa (tro som flytter fjell, håp som ikke gjør til skamme, og kjærlighet som er størst blant dem).

 

 

Den stille uke

Wielki tydzień to po norwesku cichy tydzień – Den stille uke. W kościele rozdawano plan liturgiczny na te nadchodzące dni – w tym czasie Msze odprawiane będą w 10 językach. A na Triduum Paschalne przygotowano szczegółowy program – z tekstami i z opisem, jaka muzyka będzie grana. Vivaldi w niedzielę palmową to była tylko przygrywka – nadchodzi Mozart i Between. Aż chciałoby się być w dwóch miejscach na raz.

Skjærtorsdag – Wielki Czwartek – to po norwesku czwartek oczyszczenia (Ordet betyr «renselsestorsdag», og kommer av norrønt skíra, «rense» (skjær = ren)).

Langfredag – Wielki Piątek – w języku norweskim jest po prostu długi. Dlaczego? Bo nie wolno dzieciom się bawić, trzeba pościć i ciężko pracować, więc dzień się dłuży. Ten dzień jest w Norwegii traktowany bardzo poważnie – jest to na przykład jeden z 4 dni w roku, kiedy komercyjne stacje radiowe i telewizyjne nie puszczają reklam (pozostałe dni to Niedziela Wielkanocna, Zielone Świątki i Wigilia).

Påskeaften – Wielka Sobota – to po prostu wigilia paschalna (słowo aften oznacza wieczór przed i tak mamy Julaften – Wigilja i Nyttårsaften – Sylwester)

Wielki tydzień dla mnie nigdy nie był cichym tygodniem – od lat zawsze słucham w tym czasie muzyki z Jesus Christ Superstar. W tym roku znalazłam również szwedzkie wykonanie. I w  rytm tej muzyki – uczę się i czytam.

 

 

Palmesøndag

Niedziela Palmowa jest dość dużym świętem – koniec Wielkiego Postu, początek Wielkiego Tygodnia (tu nazywanego cichym, ale o tym jutro). Wybrałam się na sumę parafialną – po norwesku. O 11:45 miało być święcenie palm, więc podchodzę do drzwi, a pani stojąca przy nich mówi, żeby nie wchodzić, że święcenie palm.

No właśnie, mówię. Chcę wejść na to święcenie (myślę sobie – kurczę, bez palmy w ręce mnie do kościoła nie wpuszczą, co się tu dzieje, myślę sobie…)

Święcenie jest na placu przy cmentarzu, w górę ulicy. Weź palmę z przedsionka i idź szybko, pewnie już zaczynają – wyjaśniła cierpliwie Norweżka. Uf. Uradowana, podziękowałam, wzięłam gałązkę z koszyka i pobiegłam. Rzeczywiście, już prawie zaczynali. Byli księża z trzech kościołów, ludzie, którzy zaraz mieli iść w procesjach – Palmesøndagsprosesjonene – na trzy różne msze.

Zebraliśmy się, pośpiewaliśmy, wysłuchaliśmy Ewangelii o wejściu do Jerozolimy, ks. Pål poświęcił gałązki i ruszyliśmy procesją do kościoła, w dół ulicy. Daleko nie szliśmy, ale i tak było uroczyście – śpiewaliśmy hosanna i było pięknie. Taki tu jest zwyczaj.

Hisilicon Balong

A jeśli chodzi o gałązki – było też troszkę ludzi, którzy mieli inne palemki. Najczęściej ręcznie robione. Ale kto nie miał – o tego zadbały panie ze wspólnoty i naszykowały kosze (nie ma tu mowy o tym, że jakaś palemka nie przyjmie wody święconej, jak to chlapnął podobno jeden ksiądz z Warszawy w tym roku):

Liturgia była uroczysta. Poza śpiewami – po norwesku i łacinie – zespół wykonywał podczas Mszy kolejne fragmenty Stabat mater Vivaldiego. Dźwięki skrzypiec i fletu unosiły się w murach kościoła jednocześnie smutno i radośnie, rzewnie i wesoło. Mówiły o śmierci i zmartwychwstaniu w cudowny, prosty i przejmujący sposób.

Mitologie i Wiedźmini

W pracy od poniedziałku słuchałam opowiadań o Wiedźminie Sapkowskiego – obu tomów: „Ostatnie życzenie” i „Miecz przeznaczenia”. Z nowych spostrzeżeń: za pierwszym razem nie zauważyłam, jak świetnie jest zaplanowany pierwszy tom, jak każde opowiadanie odsłania po kolei ważne elementy życia bohatera i jak głos rozsądku ładnie łączy te części.  Ze starych spostrzeżeń: wzruszają mnie za każdym razem te same słowa, sytuacje, opisane w drugim tomie. Chociaż od tamtej mnie, która czytała wydanie polityki – na szorstkim papierze z mikroskopijnym marginesem – dzieli mnie już pół życia – to reaguję tak samo na opis Brokilonu czy wzgórza Sodden.

Piękny wschód słońca skłonił mnie do poszukiwań boga czy bogini zań odpowiedzialnych. Bo że Eos, różanopalca bogini jutrzenki maluje tak niebo na Południu – to wiem. Ale kto zajmuje się tym na Północy?

Nie znalazłam wśród nordyckich bogów nikogo, kto by tu pasował. Od biedy mógłby być Hejmdal – strażnik tęczowego mostu wiodącego do Asgardu, patron tęczy i  światła dziennego. Z nim związany jest ciekawy mit, jak to Asowie zaczęli szykować się do wojny z Jotungami. Hejmdal oto przebrał się za wędrowca, przybrał imię Rig i zszedł na ziemię. Przespał się z trzema bezdzietnymi małżeństwami (tak, małżeństwami, nie małżonkami) i każdej parze urodził się chłopak – jeden zapoczątkował „plemię” niewolników, drugi wolnych, a trzeci – władców i wojowników. Ci wojownicy, gdy umrą w bitwie, są zabierani do Walhalli, gdzie szykują się do ostatecznej bitwy.

Zauważyć więc można, że Asom przesadnie się nie spieszyło.

Gdy bogowie olimpijscy wdali się w rozprawę z gigantami też okazało się, że nie bardzo będą w stanie zwyciężyć. Jakaś przepowiednia mówiła, że to człowiek musi pokonać gigantów. Ale wojna już trwała, nie było czasu płodzić nowych bohaterów, czekać aż dorosną i umrą. Więc Atena poszła po Heraklesa, a on zapewnił bogom wygraną.

To szukanie bóstw wraz z lekturą „Odinsbarn” i Wiedźmina prowadzi mnie do smutnej refleksji o braku mitologii słowiańskiej. Podejrzewam, że działo się w niej wiele ciekawych rzeczy. Podejrzewam, że była fantastyczna. Szkoda, że jej nie ma.