„Modyfikowany węgiel”

Spotkanie na skype – przedostatnie z serii spotkan, podczas których nie ma mnie na miejscu. Rozmawialiśmy na temat książki Richarda Morgana, „Modyfikowany węgiel” – tej, na podstawie której Netflix zrealizował serial. Oczywiście, o tym też musieliśmy wspomnieć: jak zrealizowano serial, co zmieniono, co pozostawiono, czy warto obejrzeć (ja obejrzałam dwa odcinki i zrezygnowałam).

Sama fabuła książki nie była dla mnie interesująca, wciągająca i, jak się okazało, nie byłam odosobniona. Natomiast dyskusja – o, dyskysja na temat świata, problemów, jakich spodziewalibyśmy, gdyby technologie opisane przez autora rzeczywiście wchodziły w życie – była bardziej niż wciągająca. Bo świat przedstawiony był ciekawy. Nawet jeśli nie zgadzaliśmy się z tym, czy dobrze przedstawiony, czy źle – to sam w sobie był ciekawy.

Związek ciała i duszy (czy osobowości); postawy katolików; kara a resocjalizacja; moment śmierci; istotowość jaetc.  Na każdy z tematów moglibyśmy rozmawiać dłużej.

Tęsknię za tym, żeby być na miejscu, a jednocześnie jestem bardzo wdzięczna, że mogę uczestniczyć w tych rozmowach. Bardzo. Dzięki temu czuję, że mój świat jest nadal moim światem. Że jest do czego wracać.

Mole i konie – norweskie wyrażenia

Chodzi o książki, a skoro o książki, to i o czytelników. Dokładniej – czytelników zawziętych, którzy kochają czytać (swoją drogą tutaj już mi się zdarzyło 3 obcym osobom odpowiadać na pytanie: „możesz tak czytać i iść, czytając?” – zadane notabene,gdy szłam i czytałam, więc raczej jako pytanie retoryczne).

Bibliofil to po norwesku… bibliofil. Mało zaskakujące. Ale można przecież też inaczej… Miłośnik książek może zostać tu, na Północy, złożony w zgrabne bokelsker; elske – to kochać, bok – to książka. Tak się nazywa też strona, na której znalazłam wyjaśnienie bardziej zaskakującego terminu – lesehest.

 przykład lesehesta w środowisku naturalnym, z czytnikiem na poduszce.

Lesehest znaczy dokładnie koń czytelniczy; lese – czytać, hest – koń.  Najstarsze użycie tej zbitki wyrazów zanotowano w norweskim w drugiej połowie dziewiętnastego wieku, poczodzi ono z duńskiego. Złączeń z koniem używało się do podkreślenia, że osoba wykonuje jakąś czynność nie żałując sił, na wysokich obrotach, intensywnie. Stara strona NRK podaje za przykład arbeidshest – ktoś pracowity.

Oczywiście, międzynarodowy robak zjadający papier trafił również do języka norweskiego. Polacy mają mola książkowego, anglicy bookworm, norwedzy -bokorm. Dopiero na norweskiej wikipedii znalazłam możliwą etymologię tego wyrażenia. Bo skąd skojarzenie, że jak ktoś czyta, to zjada książkę? Na tym skojarzeniu zasadza się termin „mól książkowy”, ale ono przecież nie nasuwa się samo. Więc skąd?

Otóż istnieje teoria, że z Apokalipsy św. Jana! Jest tam fragment, w którym anioł podaje Janowi książkę i mówi „weź i zjedz ją” (po norwesku dokładnie: „Ta den og et den”, cały fragment: „Poszedłem więc do anioła, mówiąc mu, by dał mi książeczkę. I rzecze mi: <<Weź i połknij ją, a napełni wnętrzności twe goryczą, lecz w ustach twych będzie słodka jak miód>>” – Ap 10, 9). Nie jestem przekonana do tej teorii, ale jest ona na ciekawa. Godna zastanowienia.

cytat ze „Wzgórza psów” Żulczyka

Dziś o książkach, bo oto skończyłam czytać „Modyfikowany węgiel” – odskocznię od norweskojęzycznej lektury, po egzaminie musiałam odpocząć, a w pracy – kończyłam słuchać sagi o Wiedźminie Sapkowskiego. Również serialowo – podczas dzisiejszego treningu zakończyłam po 4 sezonach śledzenie Battelstar Galaktiki. Cóż, coś się kończy, coś się zaczyna – wracam do „Odinsbarn” Siri Pettersen i szukam nowego serialu (przecież do czegoś trzeba ćwiczyć!).

 

The Book of Mormon på norsk

W Det Norske Teatret wszystko wydawane jest w nynorsku, a na scenie mówi się dialektami. Tak więc wiedziałam, na co się piszę. I o to mi chodziło, bo jednak 3 godziny z dialektem, z idealną dykcją aktorów, z muzyką musicalową i układami tanecznymi na osłodę – to dobry sposób (dla mnie), by się osłuchać.

I aktorzy nie zawiedli. Dykcja doskonała. No i grali dokładnie w tak przerysowany sposób, do jakiego ten spetkakl jest napisany. Odtwórcy głównych ról – Frank Kjosås (Price) i Kristoffer Olsen (Cunningham) byli znakomici; skala Kristoffera sprawiła, ze był najlepszym wykonawcą tej roli, jakiego słyszałam.

VG okresliła spektakl jako pełen geni(t)alnego humoru i trudno się nie  zgodzić. W zakresie czynności seksualnych różnice w dialektach nie są zbyt duże (widać, że w kwestiach kluczowych Norwedzy chcą się jednak móc dogadać), więc nie miałam z językiem problemu. W kilku gagach zostawiono angielskie wyrazenia fuck czy fucking – może dlatego, że brzmią bardziej naturalnie? Djevelen sitter i detaljene, a w języku wikingów diabeł tkwi w przeklenstwach.

Piszę o języku, bo to głównie mnie interesowało, po to poszłam do teatru, by się na nim skupić. Dlatego ciut-ciut przeszkadzało mi, że piosenka ‚Man up’, zamykająca akt pierwszy była zaśpiewana z angielskim wyrażeniem man up. Nieprzetłumaczonym. W wersji szwedzkiej tekst jest w całości przetłumaczony, a man up zastąpione przez stå opp!. W wersji norweskiej kilka razy w piosence pojawia się skjerp deg – ale nie zastępuje ono refrenowego man up, które po prostu zostawiono.

Ale już kawałek Spooky mormons hell dream był przetłumaczony doskonale: Skikkleg, skikkleg skummelt – mormons helvete mareritt. I odegrany z przytupem.

Humor jest prosty, prostacki i dotyczy nie tylko religii: chłop przebrany za babę, hehehe; homoseksualny mormon, hohoho; zacofana Afryka, hihihi, etc.  Raczej nie poleciłabym tego spektaklu mamie czy teściowej – a widownia pełna byla ludzi starszych. Właściwie była pełna ludzi w różnym wieku, ale to starsi mnie zaskoczyli. Koło mnie siedziało 6 pań w wieku 60-70 lat. Oczywiście, świetnie się bawiły, a jedna z nich zwróciła nawet moją uwagę na nagiego Murzyna wymachującego karabinem w jednej scenie (to, że siedząc w trzecim rzędzie nie zauważę nagiego aktora to standard. Ja po prostu nie zwracam uwagi na nagich ludzi).

Zdjęcia spektaklu pochodzą ze strony teatru.

 

 

Det Norske Teatret czyli mormoni w dialekcie

Dziś byłam na spektaklu. Cały był wykonany w dialekcie vestfoldzkim. I nie stanowiło to dla mnie problemu (okej, kilku wypowiedzi Arnolda w tym jednego żartu nie zrozumiałam, ale wcale nie jest pewne, że załapałabym żart nawet gdybym rozpoznała wszystkie słowa). Więcej opowiem jutro, ale dziś można posłuchać, jak śpiewali odtwórcy głównych ról:

Przy wyjściu z teatru mormoni rozdawali swoją książkę. I tak oto wróciła do mnie Księga Mormona, której fragmenty 7 lat temu czytałam w Bergen po niemiecku. Tym razem mam wersję norweską (napisaną bokmålem, sprawdziłam):

Mitologie i Wiedźmini

W pracy od poniedziałku słuchałam opowiadań o Wiedźminie Sapkowskiego – obu tomów: „Ostatnie życzenie” i „Miecz przeznaczenia”. Z nowych spostrzeżeń: za pierwszym razem nie zauważyłam, jak świetnie jest zaplanowany pierwszy tom, jak każde opowiadanie odsłania po kolei ważne elementy życia bohatera i jak głos rozsądku ładnie łączy te części.  Ze starych spostrzeżeń: wzruszają mnie za każdym razem te same słowa, sytuacje, opisane w drugim tomie. Chociaż od tamtej mnie, która czytała wydanie polityki – na szorstkim papierze z mikroskopijnym marginesem – dzieli mnie już pół życia – to reaguję tak samo na opis Brokilonu czy wzgórza Sodden.

Piękny wschód słońca skłonił mnie do poszukiwań boga czy bogini zań odpowiedzialnych. Bo że Eos, różanopalca bogini jutrzenki maluje tak niebo na Południu – to wiem. Ale kto zajmuje się tym na Północy?

Nie znalazłam wśród nordyckich bogów nikogo, kto by tu pasował. Od biedy mógłby być Hejmdal – strażnik tęczowego mostu wiodącego do Asgardu, patron tęczy i  światła dziennego. Z nim związany jest ciekawy mit, jak to Asowie zaczęli szykować się do wojny z Jotungami. Hejmdal oto przebrał się za wędrowca, przybrał imię Rig i zszedł na ziemię. Przespał się z trzema bezdzietnymi małżeństwami (tak, małżeństwami, nie małżonkami) i każdej parze urodził się chłopak – jeden zapoczątkował „plemię” niewolników, drugi wolnych, a trzeci – władców i wojowników. Ci wojownicy, gdy umrą w bitwie, są zabierani do Walhalli, gdzie szykują się do ostatecznej bitwy.

Zauważyć więc można, że Asom przesadnie się nie spieszyło.

Gdy bogowie olimpijscy wdali się w rozprawę z gigantami też okazało się, że nie bardzo będą w stanie zwyciężyć. Jakaś przepowiednia mówiła, że to człowiek musi pokonać gigantów. Ale wojna już trwała, nie było czasu płodzić nowych bohaterów, czekać aż dorosną i umrą. Więc Atena poszła po Heraklesa, a on zapewnił bogom wygraną.

To szukanie bóstw wraz z lekturą „Odinsbarn” i Wiedźmina prowadzi mnie do smutnej refleksji o braku mitologii słowiańskiej. Podejrzewam, że działo się w niej wiele ciekawych rzeczy. Podejrzewam, że była fantastyczna. Szkoda, że jej nie ma.

Biblioteka i mitologia Saamów

Razem z Douglasem wyszliśmy do biblioteki z ulotkami i informacjami o języku Esperanto. Zgodnie z moją prośbą, rozmawialiśmy przy tym cały czas po norwesku. Z Douglasem jest świetnie, bo on mnie poprawia – akcenty, wymowę, czasami radzi, jak mówić, żeby brzmieć naturalniej.

Rozmawialiśmy o mitologii. Bo, jak się okazuje, w Norwegii mitologia grecka jest nieznana. Nie ma jej w szkole, nie zna się greckich czy rzymskich bogów. Sądzę, że to dlatego, że mają własną mitologię. Ale jednak nazwy miesięcy mają grecko-rzymskie. Z tym, że mało kto o tym wie i potrafi znaleźć te nazwy. Oczywiście, każdy wie, że sondag to dzień słońca, mandag – księżyca, tirsdag należy do boga wojny, Tyra, onsdag – Odyna, torsdag – poczciwego i wojowniczego Tora, fredag to dzień Frei, a lørdag – to dzień… prania!

Jest w norweskim powiedzenie sisyfosarbeid – praca bez nadziei na koniec, bez rezultatu. Douglas kojarzył słowo tantalise – z angielskiego, ale używane w norweskim – ale nigdy nie słyszał o Tantalu. Jako że już wcześniej o tym rozmawialiśmy, to sprawdziłam tę informację u współpracowników i u znajomych Norwegów. Faktycznie, mitologia, którą uważamy za jedną z podstaw kultury Zachodu – tu pozostaje nieznana.

Tymczasem ja, siedząc przy tym stole i czekając na ewentualne ofiary, kończyłam książkę „Mellom Verdener” Maret Anne Sara – samska autorka zawarła w tej krótkiej powieści fantastycznej szczyptę samskiej kultury i -a jakże – mitologii.

Rodzina bohaterów powieści zajmuje się polowaniem na renifery – typowo samskie zajęcie. Dwójka dorosłych, dwójka nastolatków: Lemme i Sanne. W okolicy ma być budowany ogromny tor dla motocykli crossowych – co cieszy Lemmego, bo motory to jego hobby. Nie cieszy się tym ojciec, bo wie, że to ograniczy w znacznym stopniu teren polowań. Kłótnia – foch – i dzieciaki wsiadają na motor i jadą w las, gdzie naruszają spokój Eahpáraš – ducha porzuconego w lesie na pewną śmierć niechcianego dziecka. Jako że nie wiedzą, jak się zachować wobec tego rodzaju upiora, zostają zmienieni w parę białych reniferów i uwięzieni w świecie podziemnym. Tam poznają rodzimą kulturę i starają się wrócić do swoich.

Eahpáraš – po norwesku ubyrden – jest dość ciekawy – według ludowych podań Saamów duszyczki tych porzuconych dzieci błąkają się po lesie, przebywając między światami. Kiedy ktoś zakłóci spokój – Eahpáraš może go przemienić, uwięzić lub nawet zabić. Ale najpierw ostrzega strasznym wrzaskiem. Wtedy należy „ochrzcić” ducha – odmawiając Ojcze Nasz wspak i nadając mu imię. Tak ochrzczone dziecko opuści już ten świat i uda się dalej. Tu można posłuchać opowiadania, a tu – poczytać o tym rodzaju demona (po norwesku, samskiego nie znam).

Szukałam też książki Siri Pettersen „Dziecko Odyna” – „Odinsbarn” – ale nie było na półce. Jutro pożyczę i będę dalej czytać norweskie książki, łudząc się, że w ten sposób też się uczę.

Biblioteka w najszczęśliwszym państwie

Książki i biblioteki zawsze były dość ważnym elementem mojego życia. Biblioteki szkolne stanowiły scenerię ważnych wydarzeń, bibliotekarki w podobnej mierze co nauczyciele kształtowały moją edukację. A od kiedy pożyczam książki w sposób bardziej odpowiedzialny, bo odpowiadając majątkiem, bywam mecenasem tych wspaniałych miejsc.

Unikanie, zbieranie i opłacanie kar to motyw powracający w moim życiu. Ale niekoniecznie chcę ten motyw przerabiać w Norwegii. Więc kiedy odczytałam wczorajszego wieczoru mail od biblioteki, że dziś mija termin zwrotu czterech książek – od razu spróbowała przedłużyć mój czas. Jednak dwóch książek przetrzymywać dłużej nie powinnam. A dziś po pracy miałyśmy z Basią zrobić pizzę i przyjąć gościa – kolegę z pracy we Wrocławiu, który już od dwóch lat robi w Oslo. Więc czas ograniczony, ponadto – środa.

Napisałam wiadomość do biblioteki. Zapytałam, ile kary przysługuje za dzień, bo mija mi termin i mogę nie zdążyć oddać, więc chcę policzyć, na ile powinnam się spieszyć i próbować zdążyć.

Odpowiedź: Du kan bare ta det med ro. Spokojnie. Przedłużyłem ci książki do 7. kwietnia. Ale i tak nie trzeba płacić kary przy kilkudniowym przetrzymaniu książki. Nalicza się po kilku dniach.

Proszę, jak miło. Dziś aż czuję, że to może być faktycznie najszczęśliwszy kraj na świecie. (Nawet mimo tego, że gość nie przybył – miałyśmy więcej pysznego ciasta marchewkowego Basi dla nas).

A wieczorem – rozmowa o książkach w doborowym składzie siedmiu wspaniałych. I książka Piskorskiego „Krawędź czasu”. Ja polecam z czystym sumieniem, bo pisarz sięgnął po każdy środek, by mnie kupić: steampunk zdradza się już na okładce, motywy żydowskie – alef w tytule pierwszego rozdziału nie pozostawia złudzeń – a dalej: piękne wizje miasta fabrykantów, szara nieskończoność życia wiecznego, kobiety w pałacach i robotnice w fabrykach, zabawa czasem, i 3M: Miasto-Masa-Maszyna… Jeg anbefaler!