Les Miserables – recenzja

Spektakl Pera Olava Sørensena trafił na deski teatru jesienią zeszłego roku. Być może na początku były jakieś problemy z nagłośnieniem, bo takie wiadomości znalazłam w kilku recenzjach czy komentarzach. Nagłośnienie i dykcja aktorów były dla mnie bardzo ważne, bo do końca nie byłam pewna, czy będę wszystko rozumieć (nie oszukujmy się jednak, czego bym nie zrozumiała, to dośpiewałabym sobie po polsku lub angielsku, Nędzników znam niemal na pamięć). Moje obawy były bezpodstawne. Część aktorów – w tym Fantyna (Haddy Nije), Thenardier (Dennis Storhøi) i ten mężczyzna, którego w samoobronie Fantyna podrapała po twarzy – mówiła, śpiewała w dialektach. Mimo to w pełni zrozumiale. Większość posługiwała się czystą oslotale. Możecie posłuchać:

Reżyser w wywiadzie, zamieszczonym w programie, chwali się liczbą zaangażowanych w produkcję ludzi. Samych aktorów pojawia się na scenie 55. Do oklasków wychodzi też 16-osobowa orkiestra. Dzięki temu sceny grupowe mogły zostać zaaranżowane bez wysiłku, by udać, że na scenie jest tłum. Na scenie po prostu był tłum.

Większość wersji LesMis oddaje przestrzeń solowym występom. I tak zwykle Fantyna, Valjean, Javert, Eponina śpiewają swoje najbardziej znane szlagiery sam na sam z publicznością. Aktor-światło-śpiew. Sørensen na to nie pozwolił. I chwała mu za to! W trakcie statycznych zwykle numerów, scena nie pustoszeje do końca i nie zamiera w bezruchu: Fantyna śniąc swój sen, rozbiera się, szykując do kolejnej roli, jaką przyjdzie jej odegrać, za plecami zastanawiającego się, kim jest; Valjeana (Andre Søfteland) widzimy trybunał, przed którym staje więzień; Javert (Håvard Bakke) wypatruje gwiazd w zabudowaniach paryskiej dzielnicy, gdzie po kątach leżą sobie żebracy…

To, że na scenie były obecne osoby postronne, przeszkadzało jedynie w scenie konfrontacji: działa się w szpitalu, tuż po śmierci Fantyny, i siostry nic nie robiły sobie z dwóch wrzeszczących na siebie mężczyzn, nie przerwały zawijania zwłok w prześcieradła, nawet gdy doszło do rękoczynów. Twarde te siostry.

Opiszę scenę, która na mnie zrobiła największe wrażenie. Po upadku barykady schodzimy do kanałów, gdzie między trupami ofiar niedoszłej rewolucji, obok Jeana i Mariusza leży krzyż – ten sam krzyż wisiał w kościele, na samym początku spektaklu. Gdy Javert pojawia się w kanałach, znajduje tam Valjeana i wali go z liścia, po czym pomaga chwycić Mariusza i wskazuje drogę – po czym zauważa krzyż. Swoją pieśń śpiewa do Jezusa, leżącego razem z innymi upadłymi, ale w trakcie pieśni wstaje, odwraca się do Niego plecami i śpiewa do góry. Ale nie widzi już gwiazd, które wskazywały mu drogę (cóż, jest w kanałach):
Kjære Gud, jeg faller nå,
Fordi himmelen er grå…
Wraca więc do krzyża i bierze go na plecy, wychodzi z nim z kanałów i stawia przy tej samej konstrukcji, na którą wspinał się Valjean, proklamując swoją przemianę w uczciwego człowieka (na początku, po tym jak ksiądz kupił jego duszę). Zostawiwszy krzyż, Javert również się wspina. Ale już nie schodzi.

Reżyser wzmocnił tu jeszcze klamrę, tworzoną przez muzykę: znów w mniej więcej tej samej odległości postawił krzyż, znów kazał się bohaterowi wspiąć na tę samą konstrukcję. Javert wspiął się jednak wyżej. I spadł.
Enjorlas (Andreas Hoff) był wyraźnie zakochany w swoim koledze Grantaire. To jest wśród fanów musicalu dość popularne – dopatrywać się tej miłości. Tu było to czuć w każdym jego występie. Było to urocze, ale troszkę przywódca rewolucji zatracił ostrość swoich słów. I kiedy padał na barykadę, to trochę jakby w rozpaczy, że kolega nie żyje, a nie w rozpaczy, że to najważniejsze dla niego przedsięwzięcie nie wypaliło. (Głos miał taki, że ciarki po plecach i ten norweski w jego ustach brzmiał tak, że aż się chce mówić w tym języku)

LesMis jest zawsze grą nie tylko gardeł i instrumentów, ale też światła. Tu zwłaszcza w kilku scenach światło grało pierwsze skrzypce.

Gdy kończy się pierwszy akt, wszyscy szykują się do tego, co się stanie w akcie drugim. Eponina przebiera się w męski strój, Mariusz i Cosette śpiewają słodko, jak to strasznie się rozstawać, Valjean pakuje się, by uciekać przed Javertem, który z kolei planuje zniszczyć rewolucję od środka, a chłopaki nabijają muszkiety, marząc o barykadach. Na każdą z tych niespiesznie wykonujących swoje czynności osób, pada, w momencie, gdy postać zaczyna śpiewać, snop światła. Ostry, kwadratowy. Już po chwili te kwadraty układają się w szachownicę, a stojące na niej figury zaraz rozegrają najważniejszą grę. Jeszcze dzień. En dag til.

Innym przykładem sceny, wykorzystującej światło i stojących dookoła ludzi (dla mnie decyzja o niepozostawianiu aktora samego na wielkiej scenie była naprawdę strzałem w dziesiątkę) jest pieśń Eponiny. Kiedy zaczyna wyśpiewywać swoją żałośnie jednostronną miłość – pojawia się między nią a Mariuszem biała droga ze światła. Ona podchodzi do niego po tej smudze, ale przed nim – odwraca się do publiczności. Wtedy pojawia się druga, prostopadła do pierwszej, droga, już samotna – i dziewczyna wchodzi na tę drogę. Na scenie w ten sposób powstaje jasny krzyż. Można to dostrzec w tym promocyjnym klipie. I posłuchać, jak cudownie Marion Ravn odnalazła się w roli (na żywo brzmiała jeszcze piękniej, mocniej i żałośniej)

Zakończenie mnie zawiodło. Bardzo. Aktorzy dali z siebie wszystko, światło świeciło z głębi sceny, tak, że w stronę widowni szli oni jako cienie we mgle – było to piękne. Problem w tym, że szli po francuskiej fladze. Nie rozumiem tego posunięcia – przed sceną śmierci i epilogiem rozwinięto na scenie wielką flagę Francji, na którą weszli Jean Valjean, Mariusz z Cosette, Fantyna, Eponina, a potem – cała reszta. Nie podobało mi się to. Czułam dyskomfort.

Po napisaniu tego wszystkiego powtórzę tylko raz jeszcze – bardzo się cieszę z zakupu biletu i z tego przeżycia. Było warto.

Wykorzystałam zdjęcia udostępnione na stronie scenekvelder.

De elendige – Nędznicy

Spektakl był cudowny. Strålende! Jutro napiszę recenzję, kupiłam nawet program, żeby nie szukać nazwisk aktorów.

Dziś napiszę tylko o dziwnym zwyczaju w Folketeateret: sprzedają tu popcorn! Serio, popcorn!!! I napoje. I nie wolno mieć własnych napojów. O tym pisali już przy zakupie biletów: niby ze względów bezpieczeństwa. Ale to dlatego, że tu sprzedają napoje i wszędzie jest napisane, żeby pamiętać, że można je wnosić na salę.

Na szczęście siedziałam obok emerytów, którzy nie jedli popcornu ani nie pili coca-coli.

 

Artemis, ćwiczenie, oczekiwanie

Od nocy pada deszcz i topi białą kołdrę śniegu. Niby nic, ale trochę żal.

Po pracy ćwiczenia („pizgam żelazo”), ćwiczenia z norweskiego, sprzątanie, szybki posiłek, prysznic i rozmowa na Skype o „Artemis”. Autor „Marsjanina” napisał książkę, która podobała się mnie, mężowi i – nikomu więcej. Cóż, jeśli się nie znamy na literaturze – to przynajmniej razem.

A razem będziemy już jutro.

Kiedy byłam mała uwielbiałam piosenkę Majewskiej „Jeszcze się tam żagiel bieli” i szczerze wierzyłam, że „męska rzecz być daleko, a kobieca wiernie czekać”… Chyba coś zrobiłam nie tak…

Et dukkehjem Ibsena

Przeczytałam i obejrzałam Dom lalek Ibsena – w oryginale. Wreszcie coś konkretnego. No i znów, jak za starych studenckich czasów, wkurzam się na Norę. Ale tym razem przeczytałam pocieszającą anegdotę.

Najstarszy syn Ibsena opowiadał o powstawaniu dramatu i o scenie, która miała zawarzyć na losie rodziny Helmerów. Torvald miał pokazać Norze śpiące dzieci, co miało ją skłonić do pozostania w domu. Jednak żona autora, Suzanna, bardzo się zdenerwowała tym zwrotem akcji i stwierdziła, że tak nie może być. Kłótnia małżeńska Ibsenów o Helmerów trwała dwa tygodnie, aż Suzana postawiła sprawę jasno: Albo Nora odejdzie, albo ja!

I tak domek lalek musiał się rozpaść.

Inna ciekawostka – po chińsku feminizm nazywa się nuola zhuyi (dosłownie: „noraizm”) właśnie od imienia bohaterki Ibsena.

Chanuka i norweskie świąteczne dania

Dziś skończyły się obchody Chanuki. Po pracy zapaliłam osiem świeczek chanukowych i szames. Paliły się pół godziny, zgasły. Nie naszykowałam świąteczno-chanukowego jedzenia, bo zbliżają się już Święta Bożego Narodzenia. Więc piekłam tradycyjnie – pierniczki.

Wczoraj miałam możliwość spróbować tradycyjnego grzanego wina. Norweskie grzane wino smakuje zupełnie inaczej niż to pite w Polsce! W naszym pływają cząstki pomarańczy i goździki, tutaj – rodzynki i migdały, ewentualnie inne orzechy. Przyprawy są delikatniejsze.

Pomyślałam, że może warto napisać tu, jakie są tradycyjne norweskie potrawy – co ludzie tutaj jedzą na Jul? W Norwegii na stole wigilijnym rządzą mięsa. Kraj rozciągnięty wzdłuż wybrzeża miał ryb pod dostatkiem przez rok cały. Na święta wypada położyć na stole coś innego.

Przede wszystkim – żeberka. W dwóch wariantach.

Svineribbe – tłuste wieprzowe żeberka na wigilijnym stole to echo pogańskich podań (sama nazwa Jul też pochodzi z czasów pogańskich i to poniekąd niesamowite, że jej nie zmieniono).  W mitologii wojownicy zaproszeni do Walhalli każdego dnia po ćwiczebnych walkach byli zapraszani na ucztę, na której jedli w kółko tego samego odradzającego się knura Saerimne.

 Pinnekjøtt to żeberka jagnięce, solone i suszone. Czasem wędzone (nie te ze zdjęcia, te mają wyraźny napis urøkt czyli niewędzone). Podaje je się rzeczywiście, jak sugeruje opakowanie, z kiełbaskami. I z puree ziemniaków i brukwi (kålrot – to w Oslo po raz pierwszy jadłam brukiew, nie wiedząc nawet, co to jest po polsku…).

 Julepølse to świąteczne kiełbaski. Nie ukrywam, że te mnie interesują przez niemożliwy dla mnie do wyobrażenia koktajl przypraw w wieprzowinie. Kiełbaski te są doprawione goździkami, gorczycą, imbirem i gałką muszkatołową. Traktuje się je nie jako główne danie, ale tak o, obok.

Dorsz to jedyna ryba tradycyjnie spożywana w Julaften. Wzdłóż wybrzeża jest to świeży dorsz. Ale dużo bardziej rozpoznawalny jest tradycyjny lutefisk. Sztokfisz, głównie dorsz. Ryba jest suszona, następnie moczona w wodzie, potem macerowana w ługu, znów moczona, a ostatecznie – smażona lub gotowana. Koszmarny zapach, smaku się tylko domyślam, niech tak zostanie.

 Coś na deser. W Norwegii, jak wszędzie w Europie, popularne są pierniki – pepperkaker. Ale jest też coś u nas nieznanego – waflowe rurki. Puste. Pełno ich w sklepach. Nie mogę się pochwalić, że próbowałam, bo jeszcze nie, ale uważam, że to zdrowo. Taki wafelek lepszy niż czekolada czy kolejny kawałek ciężkiego ciasta.

Podobno typową potrawą wigilijną jest też głowa owcy, ale jako że nie znalazłam jej w Remie, Kiwi, Jokerze – szczerze wątpię w jej popularność.

Światła miasta i pozytrony

Miejską iluminację ograniczono co prawda do tych kilku ulic, ale za to te kilka ulic – to bardzo ładne ulice. Karl Johanns Gata między dworcem i Stortingiem:

Prywatnie ludzie sami dbają o swój dom, balkon, podwórko na własną rękę. W wielu oknach świecą siedmioramienne gwiazdy, w wielu – stoją trójkątne instalacje „świec”, wiele żywopłotów, nawet otaczających bloki, otrzymała od mieszkańców światełka. Miłe jest, że w większości nie są to pstrokate, migające czy po prostu dziwne i wyróżniające się lampki. Większość stawia na ciepłe, złote, spokojne światło. Dzięki temu jest pięknie i magicznie. Czuć święta. Storgata:

Wieczorem połączyłam się z Wrocławiem. Z dwoma różnymi miejscami we Wrocławiu. I rozmawialiśmy o książce Asimova i Silverberga: „Pozytronowy człowiek”. Mnie się bardzo podobała; nie byłam, jak się okazuje, odosobniona. Ze spotkania zapamiętam kilka rzeczy:
1. nie tylko ja płakałam nad tą książką,
2. telomery są po to, żeby nie rakowacieć,
3. Gwiezdne Wojny to jest fiction, ale science to tam nie ma,
4. lepiej się torturuje, jak się dehumanizuje,
4,5. albo lepiej się morduje, jak się dehumanizuje,
5. w języku angielskim morderstwo jest bardziej zróżnicowane,
6. dźwięk w zacinającym się skypie brzmi jak seks robotów.

Przeziębienie i książki

Kto mówi, że sport to zdrowie, ten się nie zna! Dwa miesiące ćwiczeń fizycznych niemal dzień w dzień i co? Przeziębiłam się!

Rano mimo wszystko zrobiłam zakupy, bo jeść trzeba, a chleba powszedniego już nie było. Ale od tamtego momentu tylko herbata i książka.

„Brudnopis” Łukanjenki ciekawy – troszkę jak „Długa ziemia” Baxtera i Pratchetta. Ale panowie Brytyjczycy napisali pierwszą powieść swojej serii w 2012, 4 lata po Rosjaninie. Bardzo spodobał mi się zrealizowany przez autora pomysł, by każdy rozdział zaczynać od jakiejś ogólnej refleksji, od której narrator (narracja pierwszoosobowa) przechodzi płynnie do konkretnych wydarzeń. Urzekł mnie też metaliterackim spotkaniem bohaterów z pisarzem-fantastą, który zastanawia się, jak inni autorzy ugryźliby temat, stanowiący problem protagonisty.

Po „Nie opuszczaj mnie” nagrodzonego Noblem Ishigury, sięgnęłam już po kolejną książkę, o której Klub Dyskusyjny Książki Fantastycznej im. Leonarda Nimoya będzie rozmawiać: „Pozytronowy człowiek” Asimova i Silverberga. Czyta się jednym tchem.

Mam też pod dostatkiem herbaty, ciepła, czosnku i – gdybym chciała – tabletek. Youtube wylosował dla mnie na dziś zespół Othalan. Punktem startowym był Grieg i jego Peer Gynt, więc nie do końca wiem, jak to się stało, ale akceptuję ten wybór. Do poniedziałku będę zdrowa na 100%.