Typowo norwesko

Tak się zdarzyło, że na przerwie obiadowej dosiadła się koleżanka i zaczęłyśmy rozmawiać o Norwegach. I o witaniu się w pracy. Ona z Pakistanu, my z Polski – kultura ta sama: ten, kto przychodzi wita się ze wszystkimi. A wychodzący tak samo – żegna się. Proste. Tak samo z podawaniem ręki – mężczyźni się tak witają, wyciąga rękę przychodzący; jeśli kobieta też chce się przywitać – to ona wyciąga rękę pierwsza.

Tutaj w kilkunastoletniej historii działu jedynie Omar (z Meksyku) witał się uściskiem dłoni. Przestał, bo inni tego nie robili. Odpuścił.

Ja zwykle krzyczę głośno God dag / god morgen na powitanie, na pożegnanie Ha det! – ale raz, ewentualnie raz na cały pokój i po cichu do sąsiadów. Ale miłe jest, jeśli ktoś stara się i przywitać i pożegnać ze wszystkimi.

Jak się okazuje – na takie osoby niezadowolony front kilku Norwegów donosi szefowym. Tak było z Sahar. I teraz znów. „Donosi” to może za poważne słowo. Ale skarżą się przełożonym na to, że to zbędne i czuliby się lepiej bez tego. To szczególnie dziwne w obliczu szkoleń z komunikacji, jakie mieliśmy w zeszłym roku; wobec tego, że zatrudnia się specjalnie firmę, żeby nas uczyła komunikacji, ale jednocześnie unika się tejże jak ognia. To trochę śmieszne, trochę żałosne.

Jest takie powiedzenie – popularne tutaj: Det er typisk norsk å være god. Pochodzi z przemówienia pani premier Gro Harlem Brundtlands na nowy rok 1992. Tłumaczyła w ten sposób sukcesy Norwegów – sportowe, kulturowe i  biznesowe:

Fotballjentene, håndballjentene, skigutta og Oslofilharmonikerne. De hevder seg i verdenstoppen. På samme måte skal vi vise at norsk næringsliv klarer seg internasjonalt. Trenger vi kanskje et nytt slagord? Det er typisk norsk å være god.

Czy to typowe dla Norwegów: być dobrym? No nie wiem. Bardziej typowe: dbać o najbliższe środowisko, jeździć na nartach, współpracować na poziomie dzielnicy, zachowywać się przyjaźnie, unikać okazywania niezadowolenia, a jednocześnie: być zamkniętym na innych, nie oszczędzać, unikać kontaktów międzyludzkich, skarżyć się przełożonym na współpracowników. Det er naprawdę typisk norsk.

Klimat w pracy a woda w Islamie

Siedzę już na nowym miejscu – po Stigu, który się zwolnił. Obok mnie Sohar, za plecami Charlotte i Omar (obecnie na urlopie). Przed sobą mam Camille, po skosie Basię, a dalej w głąb – Idunn.

Przed weekendem już zaczęły się problemy z klimatyzacją w biurze. I trwają one do dziś. Przełożona wysyła mejle o tym, jak to kolejni ludzie określeni inicjałami zajmują się sprawą. Niektórzy z pracowników w odpowiedzi wysyłają zdjęcia zamontowanych w różnych miejscach biura termometrów, pokazujących już ponad 30 stopni. I tak toczy się dyskusja. A temperatura rośnie. I atmosfera staje się coraz cięższa.

Dziś około południa było już ponad 30 stopni. By trochę poprawić nastroje Beate kupiła lody dla wszystkich. Mnie to znacznie poprawiło humor. I przyniesiono kilka dodatkowych wiatraków – wentylatorów, by oczyścić atmosferę.

Przy okazji lodów – Novera musiała odmówić, bo pości. Trwa ramadan – muzułmański ścisły post, podczas którego od świtu do zmroku nie wolno wyznawcom proroka nic jeść ani pić. Nic oznacza także wodę. O ile jestem zwolennikiem postów – uważam, że odmawianie sobie co jakiś czas czegoś jest po prostu zdrowe i dobre dla charakteru (a jakże, gdybym nie miała ciągot do umartwiania się, nie porzuciłabym mojego wspaniałego wrocławskiego życia) – to jednak brak wody przez cały dzień jest zdecydowaną przesadą. Brak wody!

Sprawdzałam na stronach wspólnot muzułmańskich – nie ma w tym pomyłki. Mahometanie rzeczywiście, poszcząc, nie piją nawet wody. Ja wiem, bardzo dobrze ogarniam, że religia rządzi się swoimi prawami. Jednak niektóre idą o kilka kroków za daleko.

Oto moje nowe stanowisko pracy:

Praca, Dzień Matki i sokół na wędce

Nadgodziny weekendowe, więc grzech nie skorzystać. Pracowałam więc 12:00-20:00, jutro kolejne 8 godzin. Ale skoro jest możliwość, a akurat nie mam gości, to grzech (konkretnie: lenistwo) nie pracować!

Wczoraj graliśmy w gry zespołowe – w ramach integracji. Trochę to dziwi, że roboty dużo, na tyle, że pracodawca prosi o nadgodziny, ale i tak – na budowanie zespołu w formie głupawych zabaw – musi być czas. Trochę mnie to śmieszy a trochę cieszy.

Dziś jest również Dzień Matki. Drugi raz nie jestem z mamą w okolicy tego dnia – 7 lat temu mama odwiedzała mnie niecałe dwa tygodnie wcześniej, tym razem – za niecałe dwa tygodnie. Nie mogę się doczekać!

Tak było w 2011. Fløyen, Bergen.

Na koniec – wyjaśnienie fotki z sokołem na żyłce. Tu bardzo wiele budynków ma na czubkach taką wędkę, na sztorc, i na żyłce – sokoła z materiału latawcowego. Ten sokół „lata” na wietrze i odstrasza mniejsze ptaki. Ale czasem zdarzy się, że wędka padnie – i wtedy to wygląda jakby ktoś z wysokości dachu łowił ptaki. Na wędkę.

Oppsigelse czyli wypowiedzenie

Nie pisałam o tym wcześniej, bo wciąż nie była to sprawa zamknięta. Ale tak, już oficjalnie: złożyłam wypowiedzenie. Dokładniej – już mam za sobą 4 z 5 etapów rozstania z oddziałem norweskim: w lutym powiedziałam szefowej, że będę wracać do Polski; w kwietniu złożyłam wypowiedzenie; jeszcze w kwietniu otrzymałam potwierdzenie przyjęcia tegoż i formularz do uzupełnienia; teraz, w maju, pojawiło się ogłoszenie o pracy – na moje miejsce. Piątym, ostatnim, etapem będzie ostatni dzień pracy.

Powiedziałam szefowej już w lutym, żeby już wiedziała, żeby wszystko było jasne. Że będę wracać pod koniec lipca. Jej reakcja mnie zaskoczyła emocjonalnością. To było w pewien sposób miłe, ale jednak zaskakujące przede wszystkim. Powiedziała, żebym sprawdziła sobie lot i od razu złożyła wniosek urlopowy na ostatnie dni. Co też zrobiłam, a ona szybko mi potwierdziła ten urlop.

Obecnie wszystko jasne – wracam w piątek, 27ego lipca. Ostatni dzień mojej pracy tutaj wypada więc w moje imieniny. I lecę je świętować z bliskimi. Pięknie.

Ofertę pracy przesłałam dalej. Teraz trzymam kciuki za tego, kto zajmie moje miejsce. Mam nadzieję, że wszyscy będą z tą nową osobą zadowoleni.

Oczywiście, wiadomość do najbliższych wysłałam od razu po ustaleniu daty. Dlatego informowałam zimowym zdjęciem.

Miłość i wypieki

Dziś 3 maja! Święto upamiętniające naszą Konstytucję! Radosne, piękne, dobre święto.

Pisałam już nieraz, że patriotyzm – to miłość. A miłość, jak to miłość – bywa radosna, bywa trudna. Ale dziś niech będzie słodka. Bo Bartek i Basia nauczyli mnie już w pewnym zakresie, że miłość najpełniej wyraża się w wypiekach. A skoro serce i żołądek łączy krótka i prosta droga, to postanowiłam właśnie wypiekami przemówić do serc moich norweskich współpracowników w ten piękny majowy dzień. Upiekłam ciasteczka (jestem człowiekiem jednego przepisu – poza okresem bożonarodzeniowym nie dodaję przypraw korzennych, ale poza tym – to nadal są szybkie pierniczki). Blachow wykonał dla mnie na drukarce 3D wykrawaczkę w kształcie Polski. Przygotowałam też czerwone serduszka. I malowałam…

W pracy były oczekiwane zachwyty, „gratulere med tredje mai”, wyjaśnienia, że „dziś w Polsce jest taki nasz 17ty maj” i tak dalej. Był śmiech nad testem, który przygotowałam: 6 pytań zamkniętych. Beata i Linda zarobiły po 3 punkty. Pytania były takie: co świętujemy 3ego maja, dlaczego pogoda 3ego maja jest dla nas ważna (ze względu na tradycyjną paradę/ze względu na długi weekend i sezon grillowy/bo jaki 3ci maj takie całe lato), jakie litery należą do alfabetu polskiego, która z opcji znaczy dzień dobry, co znajduje się na herbie Polski (biały lew, anioł czy orzeł) i co ma na głowie. No, łatwo nie było.

Ciasteczek było 110. Wystarczyło dla każdego po kilka, część zabrała po kilka do domu, aby dzieciakom pokazać. Radowała mnie radość, którą udało mi się im sprawić. To naprawdę dobry 3ci maja.

 

Konkurranse

Po kursie o komunikacji, o tym, jak jest ważna w zespole, w miejscu pracy, mamy długoterminowy projekt poprawy: co miesiąc jedna z grup roboczych organizuje konkurs dla reszty współpracowników. Kwiecień należał do nas – na zdjęciu my z naszym quizem spożywczym: Bojan, Soheila, Basia, Yiming, Charlotte, ja.

Organizacja: Basia zaproponowała Quiz: jak dobrze się znamy (o współpracownikach). Wszyscy przyklasnęli, ale Bojan autorytarnie zarządził: każdy musi coś zrobić. I tak ja przyznałam, że nie mam pomysłu, więc przedstawiłam pomysł Basi: na to, aby każdy z nas przygotował danie z kuchni swojego kraju pochodzenia i uczestnicy będą próbować i dopasowywać, co jest skąd. Charlotte powiedziała, że też myślała o quizie, więc mimo uwagi Bojana, że ma przygotować drugi quiz, zaproponowałam, że Charlotte ze mną będzie rządzić jedzeniem. No bo ile można. A we dwie – było nam raźniej:(nie wszyscy ogarnęli temat z krajem pochodzenia, ale i tak było fajnie – Soh przygotowała peruwiańską sałatkę z komosą ryżową, Charlotte norweskie kjøttboller, Yiming koreańskie kimchi, Bojan dał macedońską flagę do ajwaru, ja zaproponowałam bigos teściowej <3 i barszcz winiary)

Yiming zaproponował zagadkę logiczną: przełóż tylko jedną zapałkę, aby równanie było poprawne (mierzył czas na punkty):

Bojan zaproponował konkurs ze strzelaniem. Nie wiem, o co konkretnie chodziło:

Soheila siedziała również na dworze, zapraszając do gry w ville katter – dzikie koty. I sama była kotkiem. Soh to klasa sama w sobie.

Basia przygotowała mapki (jedna widoczna powyżej), dla każdej grupy inną, żeby każda grupa zaliczała punkty w innej kolejności. Przygotowała 68 pytań w quizie dotyczącym wiedzy o nas nawzajem. Była pomysłodawczynią matquiz – czyli najlepszego zadania z jedzeniem. I jest autorką większości zdjęć, bo wybrała się na obchód kontrolny.

Ja też byłam autorką kilku pytań, w tym perełki: Jaki jest ulubiony kolor Idunn?
– Jaki? – zapytała Basia.
– No, zielony – odpowiedziałam.
– Pewna?
– Tak.
Idunn napisała, że różowy. Ale pozostałe grupy zaznaczyły zielony.

Zwyciężyła grupa Beaty, Idunn, Jarlego i Menga (Meng się schował, a wcześniej nie chciał spróbować barszczu, więc nie upierałam się, by zrobić mu zwycięską fotkę). Jednogłośnie uznaliśmy, że to był najlepszy konkurs w kwietniu.

* Słówko o fałszywych przyjaciołach: konkurs to po norwesku konkurranse. Konkurs norweski to nasze polskie bankructwo.

Skatt – drugie podejście

Dziś nadszedł ten dzień. Dzień rozliczenia. Kody wymagane do pierwszego logowania przyszły pocztą. Nie pozostała więc żadna przeszkoda. Trzeba uczynić swoją powinność. Rozliczanie w moim wykonaniu można podzielić na pięć faz (jak żałobę) – nie mogę oprzeć się pokusie:

Faza 1: Zaprzeczanie. Jest to ten czas, kiedy oszukuję się, że jeszcze dużo czasu. Że spokojnie, na luzie. Czytam sobie książkę, siedzę w plamie słońca. Takie spokojne YOLO w moim stylu – ale gdzieś nade mną wisi ten miecz Demoklesa.

Faza 2: Przygotowanie miejsca. Polega to na przeniesieniu wszystkich papierów, które mogą mieć jakiekolwiek znaczenie, w jedno miejsce. Ale należy je jeszcze malowniczo rozłożyć, tak, żeby stworzyć twórczą atmosferę i w jakiś sposób nastroić się do zadania.

Faza 3: Rezygnacja. To moment, kiedy trzeba zająć się czymś innym, bo przewody grożą przegrzaniem. Dziś ulgę w myśleniu przyniosła kolorowanka z budynkiem parlamentu: 

Faza 4: Rozliczenie. Jak widać, nie ma lekko.

Faza 5: Ulga. Teraz można wrócić do życia. Co wymagało zrobienia, zostało zrobione. Życie znów nabiera kolorów. 

W praktyce były to 4 kliknięcia na stronie urzędu podatkowego i voila!  – dokument przesłany.