Til Ungdommen – do młodzieży

Chodzi mi po głowie wiersz Nordahla Griega z 1936. Kiedy opowiadałam teściom historię fortu i egzekucji 42 członków antyhitlerowskiego podziemia – myślałam o tych słowach. Nie umiełam ich ad hoc przetłumaczyć, więc nie chciałam kombinować i próbować opowiedzieć. Ale zachęcam do posłuchania (są piękniejsze wykonania -np. Sissel Kyrkjebø- ale poniższe zawiera pełny tekst). Wiersz nazywa się Do młodzieży, często tytułowany jest incipitem – otoczeni przez wrogów.  Muzyki doczekał się w 1952 roku.

Kringsatt av fiender, gå inn i din tid!
Under en blodig storm – vi deg til strid!

 Kanskje du spør i angst, udekket, åpen:
hva skal jeg kjempe med, hva er mitt våpen?

 Her er ditt vern mot vold, her er ditt sverd:
troen på livet vårt, menneskets verd.

 For all vår fremtids skyld, søk det og dyrk det,
dø om du må – men:  øk det og styrk det!

 Stilt går granatenes glidende bånd.
Stans deres drift mot død, stans dem med ånd!

 Krig er forakt for liv. Fred er å skape.
Kast dine krefter inn: døden skal tape!

 Elsk – og berik med drøm – alt stort som var!
Gå mot det ukjente, fravrist det svar.

 Ubygde kraftverker, ukjente stjerner –
skap dem, med skånet livs dristige hjerner!

 Edelt er mennesket, jorden er rik!
Finnes her nød og sult, skyldes det svik.

 Knus det! I livets navn skal urett falle.
Solskinn og brød og ånd eies av alle.

 Da synker våpnene maktesløs ned!
Skaper vi menneskeverd, skaper vi fred.

 Den som med høyre arm bærer en byrde,
dyr og umistelig, kan ikke myrde.

 Dette er løftet vårt fra bror til bror:
vi vil bli gode mot menskenes jord.

 Vi vil ta vare på skjønnheten, varmen –
som om vi bar et barn varsomt på armen!

Kiedy myślę o czasie II wojny światowej tutaj, w Norwegii to z jednej strony – tak, Norwegia miała swojego Quislinga, miała więc ten czas okupacji spokojny(w porównaniu z krajami, które walczyły, choćby krótko, ale uparcie przeciw nazistowskim Niemcom). Miała też króla, którego emigracja była jedynym logicznym wyjściem – w hitlerowskim porządku świata nie było miejsca na królów. I dzięki tej ucieczce można było, gdy już Niemcy przegrali, stwierdzić – Norwegia nigdy się nie poddała.

Nie wiem, jak Norwegia, ale ci, którzy się nie poddali – ich podziwiam. Bo walczyli w walce w której nawet ich rząd, rząd norweski, złożony z polityków, którzy wcześniej byli wybierani przez lud – był jednak po drugiej stronie.

Esperanto i starzy znajomi

Leif Arne napisał około południa, że Sasza czuje się lepiej i że on zaprasza na kolację. O 17:00.

Kończyłam pracę o 16:00 – szybko wpaść do domu, wywiesić pranie, wziąć prysznic i – w drogę! Google szacowało, że tę trasę pokonam w pół godziny. Zajęło mi to niemal godzinę. 8 kilometrów, ale ponad 100 metrów wyżej.

Na miejscu zastałam gospodarza, Dominika – znanego z wczoraj Brytyjczyka, Saszę -Ukrainkę znajomą już od kilku lat, z którą z niejednego pieca chleb jadłam i nie jedno szkolenie razem prowadziłam oraz Douve – Holendra mieszkającego z Leifem.

Rozmawialiśmy o projektach Saszy, o festiwalu Roskilde, o byłych i kolejnych festiwalach młodzieżowych IJK, o szkoleniach, o pracach licencjackich i magisterskich, o pracy w ogrodnictwie i w deklaracjach celnych. Leif przyrządził wyśmienity wegetariański obiad-kolację i deser z malinami i truskawkami.

Wracając podziwiałam Oslo w łagodnym świetle złotej godziny. Jest bardzo prawdopodobne, że jestem najszczęśliwszą osobą na świecie.

Słońce, morze – Tjuvholmen

Aker Brygge kończy się dobudowanymi platformami, na których znajdują się najdroższe mieszkania w Oslo, nowe Muzeum Sztuki Współczesnej, kilka dziwacznych rzeźb, żwirowa plaża w zatoczce i system pomostów z drabinkami schodzącymi do wody. Tam wybrałam się dziś po kościele (msza hiszpańska), żeby zażyć morskiej kąpieli i złapać trochę słońca. Na Tjuvholmen.

Pogoda dopisała, torebkę zostawiłam obok parki, która właśnie wsmarowywała w siebie nawzajem tonę olejku do opalania. Założyłam więc, że jeszcze chwilę poleżą, zapytałam, czy rzucą okiem i poszłam pływać. Po 40 minutach parka i moja torebka obok nich leżały, jak należy.

Trochę zajęło wyschnięcie (do kościoła nie brałam ręcznika), ale przy dzisiejszej pogodzie nie był to przykry proces. Zwłaszcza, że miałam książkę (ręcznika mogę nie mieć, ale książkę – zawsze!). I tak się żyje w tym Oslo! I tego może potem brakować.

Esperanto i plaża

Dawno planowane letnie spotkanie Norweskiej Młodzieży Esperanckiej – w skrócie NJE (Norvega Junularo Esperanta) odbyć się miało właśnie dzisiaj na wyspie. Jakiej wyspie, o tym milczało ogłoszenie, więc ja, oczywiście, popłynęłam na Hovedøya, zupełnie bezrefleksyjnie. Zadzwoniłam stamtąd i okazało się, że miała to być jednak Langøyene – jedyna wyspa, na której dotąd nie wylądowałam.

Poznałam trzon organizacji: na zdjęciu Leif, Jacob, Matias, Vidar, Kim i Henrik. Od 34 do 16 lat. Do tego słońce, plaża, kanapki, ciepłe morze – czego chcieć więcej? Graliśmy w grę w zgadywanie kto kim jest, porozmawialiśmy o naszych pracach i planach wakacyjnych, było wspaniale. Cieszę się, że ich poznałam.

Byłam Michaelem Jacksonem. A Matias na przykład –  Jordanem Pettersonem.

Pływaliśmy w morzu, chłopaki skakali z takiej pływającej odskoczni, ja oceniałam styl. Było po prostu miło i radośnie. Językowo – trochę trudno, bo jadąc, czytałam norweską książkę, a ostatnio prawie nie używałam Esperanta, więc ciągle mieszałam i wtrącałam norweskie słowa. Chłopcy się ze mnie śmiali. Kim kiedyś uczył się polskiego, więc dla przyzwoitości wtrącał polskie.

Na wyspie, jak zwykle, pełno było dzikiego ptactwa. Bardzo to tutaj lubię:

Gęś gęgawa /norweska grågås, esperancka griza ansero/

Bernikla kanadyjska /norweska Kanadagås, esperancka kanada ansero/

Łabędź.rar /norweski svane, esperancki cigno/

Mewa-rybitwa /norweska måke-terner, esperancka mevo-ŝterno/

Ptactwo jednak ma swoją mroczną stronę. Kiedy wracaliśmy, przelatująca mewa, zapewne śmieszka, zbombardowała mój kapelusz. Po mojej swojskiej „kurwie” zastanowiliśmy się z Jacobem, jak się ten ptak nazywa. „Måke” – potrafiłam sobie przypomnieć tylko norweską nazwę. Leif przypomniał esperancką: „mevo„. No, brawo ja.

 

Muzeum i fort

Dziś ostatni dzień w Oslo. Dla teściów, bo jeszcze nie dla mnie. Ale już odliczam dni i godziny. Już niedługo, za chwilę, chwileczkę – wracam do życia. Ale dziś jeszcze Oslo – piękne, pogodne, gorące.

Zaproponowałam teściom rano ulgę w upale – w zacisznych salach muzeum. I w cieniu drzew w parku zamkowym. Żeby nie zmarnować czasu, ale i nie zamęczyć się bez sensu. Plan został wykonany – było muzeum, był park.

Po skończonej pracy wróciłam do domu, zjedliśmy razem obiad i ruszyliśmy na fort. Pod fortem szykowała się strefa kibica – tłum robi wrażenie – niesamowite, że aż tyle osób chce obejrzeć razem mecz.

Zwiedzanie zakończyliśmy na Aker Brygge – tam, gdzie zaczęliśmy.

Plaża na Bygdøy

Od rana w pracy. Teściowie mogli się wyspać i wyspawszy się – ruszyć na półwysep Bygdøy. Tam jest plaża (niejedna), jest park, są klify. Układ był taki, że jak skończę pracować – dojadę. Podobnie jak było z rodzicami – oni na półwyspie zwiedzali muzea, też dojechałam.

Nie obyło się bez poszukiwań: jednak łatwiej było określić położenie w muzeum:
– Gdzie jesteście?
– W Skansenie, pod kościołem stawowym.

Tym razem:
– Gdzie jesteście?
– Na plaży.
– Ale… której?

Udało się odnaleźć i przejść spacerem aż do końca wybrzeża. Dziś pogoda piękna, jak ostatnio codziennie: morze, słonce, plaża. Nic tylko wakacje!

Widoki na Oslo

Dziś udało nam się zajechać do parku na Ekeberg, wspięliśmy się na gmach opery, przywitaliśmy tygrysa pod dworcem głównym, przeszliśmy całą Karl Johanns Gate i zawróciliśmy pod pałacem. I poszliśmy na polską Mszę świętą.

Potem wróciliśmy na 2 godzinki – niektórzy odpocząć, a ja – iść do pracy! (Wspominałam, że pieniądz nie śmierdzi? A tu jest nawet działająca klimatyzacja!)

Potem ruszyliśmy na Holmenkollen. Było bajecznie, bo słońce nadawało całemu miastu coraz bardziej złotego odcienia. Wędrując więc za ruchem słońca teściowie mogli dziś obejrzeć Oslo z każdej strony.

No i weszliśmy na mniejszą skocznię na Holmenkollen – drzwi były otwarte, ktoś wyłamał zamek. No to weszłam!