Niedziela bez handlu

Słyszałam wieści o niedzielach bez handlu w Polsce. I o całym zamieszaniu w tym temacie. Że ograniczanie wolności, że prawa handlowców; lamenty o uszczelkach do kranu, który zepsuje się akurat w niedzielę, a że nie można kupić, trzeba płacić hydraulikowi (jak za zboże); opowieści o wycieczkach do casto w niedzielę, bo buduje się dom….

Cóż. Żyję teraz w kraju, w którym zakaz handlu w niedziele obowiązuje od lat. Od zawsze właściwie. A skoro to tu podobno żyje się ludziom najlepiej, to może opowiem, jak to tu wygląda.

Z zakazu mogą być zwolnione sklepy w miejscach turystycznych (te miejsca to 85 gmin na 428). Sklepy w miejscach nieturystycznych otwarte w niedzielę muszą mieć powierzchnię mniejszą niż 100 m², lub oferować jako główny towar kwiaty, rośliny i inne produkty ogrodowe. Piszę, że mogą być zwolnione, bo o o zezwolenie na handel w niedzielę trzeba się ubiegać w gminie.

Oczywiście, że część sklepów obchodzi sprytnie te zasady, wykorzystuje luki. Kolega przesłał mi taki oto artykuł na ten temat (po angielsku). Duży sklep wystarczy przymknąć, zostawiając klientom mniejszą powierzchnię. Tak robią Jockery. Konkurencja donosi policji, gdy zdarzają się przypadki „dodatkowych usług” – tzn. kiedy sprzedawca idzie na zamkniętą część sklepu, by przynieść towar, którego nie ma na dostępnych półkach.

Próżno szukać by tłumów przed tymi nielicznymi otwartymi sklepami. Większość Norwegów po prostu planuje dzień bez zakupów. (Na trasie mojego coniedzielnego, godzinnego spaceru – do kościoła, a jakże! – mijam 10 dużych sklepów. Jeden, Joker, jest otwarty całodobowo, również w niedzielę. Zwykle pusty).

Na koniec napiszę, co o tym wszystkim sądzę. Otóż: Norwegia jest -ponoć- najlepszym krajem do życia nie wyłącznie ze względu na zarobki i piękne okoliczności przyrody. Wystarczy spojrzeć w stronę Szwajcarii. Sądzę, że chodzi też, a może przede wszystkim, o balans praca/życie. Norwedzy pracują, ale nie zaharowują się. I sądzę, że ten jeden dzień w tygodniu, kiedy niemal wszyscy mają wolne – służy wszystkim. W Norwegii nic nie załatwisz w niedzielę. Jak szukasz mieszkania – to nie ma co pisać w niedzielę  (wiem, pytałam). Nie chodzi bowiem o wolne od pracy, ale też wolne od obowiązków, bo, nie oszukujmy się, zakupy są rodzajem obowiązku. A jeśli dla kogoś są rozrywką – nadarza się dobra okazja, by znaleźć lepszą.

Jeden dzień w tygodniu, kiedy nie pracujesz, nie wykonujesz obowiązków poza domem, nie zaharowujesz się. Jeden dzień, by spotkać się – nie przy okazji, ale przede wszystkim – z rodziną, ze znajomymi, z przyjaciółmi. Jeden dzień, by nigdzie nie wychodzić. Jeden dzień, by wyjść do kościoła. Dzień, by być, a nie dążyć.

Takie dni są potrzebne wszystkim. I jeśli państwo ma regulować moje życie (co i tak robi) – to wolę, żeby szło w tę stronę.

Holmenkollen a leniwa sobota

Na Holmenkollen dziś i jutro – zawody narciarskie. Nawet przeszło mi przez myśl, by się tam wybrać, popatrzeć, pobyć wśród ludzi. Porzuciłam szybko ten plan, kiedy rano nie wyszło zza chmur słońce. I bardzo dobrze!

Media już na szybko donoszą, że rekordowa obecność – organizatorzy spodziewali się około stu tysięcy w cały weekend, więcej oczywiście w niedzielę, a te sto tysięcy przybyło już dziś. Mnóstwo pijanych ludzi, z którymi policja sobie nie może poradzić. Dwa wypadki T-bana spowodowały utrudnienia w ruchu. Eh, ci Norwedzy. O wypadkach można poczytać tutaj.

Przy skoczni byłam ostatni raz we wrześniu, wtedy wyglądała tak (strach pomyśleć, jak wyglądać będzie po zawodach):

Nie było mnie na zawodach, byłam w domu. Ćwiczenia, ugotowanie obiadu, książka („Mellom Verdener” Maret Anna Sara – przetłumaczona z samskiego na norweski), norweski. I rozmowy.  Z niektórymi rozmawia się przez telefon, ale z większością przez Internet. Skype obsługuje spotkania z klubem książki, z paroma jeszcze osobami. W kontakcie z mężem pośredniczy hangout na gmailu, rozmowy z siostrą obsługuje facebookowy messenger. Z nią jest najzabawniej.

Basia jest filtromaniakiem i podpuszcza mnie często, żebym też spróbowała. Tak się to kończy:

Przegląd uzębienia – próba diagnozy online:

Dzień kobiet, pożar i słodycze

Wczoraj zapytałam Soheili, jak to w tej całej Norwegii: dzieciaki w przedszkolu czy w szkole obchodzą dzień kobiet? Albo w pracy?
– W pracy nie, w przedszkolu też nie. A że to pierwszy rok córki w szkole, to zobaczymy. A w Polsce?
– U nas to chłopcy dają dziewczynkom kwiatki w szkole. I potem w pracy też, taka tradycja – opowiedziałam.
– Bojan, słyszałeś? – zażartowała Basia.

Bojan usłyszał. I przyniósł po różyczce dla każdej z nas. Ależ było zaskoczenie! Pierwszy raz babki dostały tu kwiatki na dzień kobiet!

Basia z kolei zadbała o wszystkich, wstając po piątej i piekąc bułeczki. Do pracy przyniosła pół ciasta marchewkowego i ciepłe, upieczone przed świtem, bułeczki.

Poza tym w pracy atmosfera zrobiła się gorąca, bo trzeba było wyłączyć wentylację. Bo w sąsiedztwie wybuchł pożar. Okazuje się, że to skład śmieci, przygotowanych do przetworzenia.

– No to udał się ten recycling – podsumował Bojan.

Biblioteka w najszczęśliwszym państwie

Książki i biblioteki zawsze były dość ważnym elementem mojego życia. Biblioteki szkolne stanowiły scenerię ważnych wydarzeń, bibliotekarki w podobnej mierze co nauczyciele kształtowały moją edukację. A od kiedy pożyczam książki w sposób bardziej odpowiedzialny, bo odpowiadając majątkiem, bywam mecenasem tych wspaniałych miejsc.

Unikanie, zbieranie i opłacanie kar to motyw powracający w moim życiu. Ale niekoniecznie chcę ten motyw przerabiać w Norwegii. Więc kiedy odczytałam wczorajszego wieczoru mail od biblioteki, że dziś mija termin zwrotu czterech książek – od razu spróbowała przedłużyć mój czas. Jednak dwóch książek przetrzymywać dłużej nie powinnam. A dziś po pracy miałyśmy z Basią zrobić pizzę i przyjąć gościa – kolegę z pracy we Wrocławiu, który już od dwóch lat robi w Oslo. Więc czas ograniczony, ponadto – środa.

Napisałam wiadomość do biblioteki. Zapytałam, ile kary przysługuje za dzień, bo mija mi termin i mogę nie zdążyć oddać, więc chcę policzyć, na ile powinnam się spieszyć i próbować zdążyć.

Odpowiedź: Du kan bare ta det med ro. Spokojnie. Przedłużyłem ci książki do 7. kwietnia. Ale i tak nie trzeba płacić kary przy kilkudniowym przetrzymaniu książki. Nalicza się po kilku dniach.

Proszę, jak miło. Dziś aż czuję, że to może być faktycznie najszczęśliwszy kraj na świecie. (Nawet mimo tego, że gość nie przybył – miałyśmy więcej pysznego ciasta marchewkowego Basi dla nas).

A wieczorem – rozmowa o książkach w doborowym składzie siedmiu wspaniałych. I książka Piskorskiego „Krawędź czasu”. Ja polecam z czystym sumieniem, bo pisarz sięgnął po każdy środek, by mnie kupić: steampunk zdradza się już na okładce, motywy żydowskie – alef w tytule pierwszego rozdziału nie pozostawia złudzeń – a dalej: piękne wizje miasta fabrykantów, szara nieskończoność życia wiecznego, kobiety w pałacach i robotnice w fabrykach, zabawa czasem, i 3M: Miasto-Masa-Maszyna… Jeg anbefaler!

Przyjazd Moniki

Na przekór niesprzyjającym wiatrom Monika doleciała. Bartek wyruszył po nią po północy do centrum. Ja grzeję herbatę i bułeczki. I czekam niecierpliwie!

Powrót Rudej

Odpoczęłam w pracy. Opowiedziałam Beacie o pogrzebie i o tym, że do Polski zawiozłam mróz z Norwegii, a z powrotem – polskie słońce (tak, dziś wyjątkowo słonecznie). Zjadłam sałatkę od teścia, bigos przygotowany dla noworudzkich gości. I mąż przywrócił mi właściwy kolor:

Powrót z Polski

Wracamy razem. Bilet Blachowa był kupiony już w styczniu, mój – w czwartek. Pięciokrotna różnica ceny, a miejsca mieliśmy po dwóch przeciwległych krańcach samolotu (2a i 26f). Z drugą niedogodnością Blachow sobie poradził, poprosił stewarda o wyjście awaryjne dla mnie i dla siebie.

Tak pożegnała nas wyjątkowo mroźna Polska:

A tak powitała Norwegia:

Po powrocie nie czekał na nas żaden z polskich busików, co było nie lada zaskoczeniem. Skorzystać musieliśmy z norweskiego flybussa, który odwiózł nas na bussterminal. Stamtąd do domu na szybki obiad (jajecznica), i – na kurs norweskiego. Ostatnie dni były bardzo intensywne. Odpocznę w pracy. A tymczasem – jeszcze parę zdjęć z samolotu: