Zakupy i budowa nocą

Zrobiłam zakupy przed przyjazdem gości. Przyjeżdżają w sobotę, ale znam siebie dość dobrze, by nie zostawiać tego na ostatnią chwilę, bo zakupy spożywcze to coś, czego za dobrze nie ogarniam. Kiedy idę po konkretne 4 rzeczy, zazwyczaj wracam z trzema i mocnym przeczuciem, że coś jest nie tak. Dziś zapomniałam tylko dwóch z zaplanowanych rzeczy.

Ale dziś zakupy mnie cieszyły. Bo to nie dla siebie na kolejne porcje przeżycia, ale dla ludzi, których kocham i którzy przyjeżdżają do mnie.  Kupiłam typowe norweskie produkty i składniki typowych norweskich potraw. Gotowanie dla siebie, kupowanie jedzenia dla siebie – ma, owszem, sens, bo przecież organizm trzeba wykarmić, zapewnić mu wszystkie niezbędne do funkcjonowania elementy, ale nie ma w tym przyjemności. Najwyżej odrobina satysfakcji, że się udało otrzymać pożądany smak.

Budowa nocą – to to, co dzieje się właśnie teraz, o 23:45, za moim oknem. Na moim nowym dźwigu, który jest cały wygaszony, siedzi jakiś człowiek z latarką i coś robi. Od ponad godziny. Ciekawe, co tam się dzieje.

 

Roaming i norweski numer

„Przez ostatnie 4 miesiące przebywałeś i korzystałeś z usług głównie w roamingu w UE. Zgodnie z Polityka Uczciwego Korzystania jeśli przez kolejne 14 dni będziesz używać telefonu głównie w roamingu w Strefie 1 (UE) naliczymy dodatkowe opłaty: 16 gr/min połączenia wykonanego, 5 gr/SMS wysłany, 4 gr/min połączenia odebranego, 3 gr/MMS, 3 gr/1MB. Będą one naliczane przez minimum 4 miesiące.”

Dostałam taką wiadomość od mojej sieci komórkowej. Właśnie skończyło się darmowe dzwonienie i SMSowanie, jakie podarowała mi znienacka Unia Europejska z państwami stowarzyszonymi. Co prawda nie minęły teraz 4 miesiące, tylko 6, ale to lepiej dla mnie. Bawi mnie sformułowanie, że korzystałam z roamingu w UE (Basia dostała nawet dokładniejszy tekst: częściej w UE niż w Polsce). Ja nie jestem w Unii Europejskiej.

Wiem o tym tym bardziej, że w pracy ogarniam deklaracje celne.  Również dla towarów z Unii.

Z okazji tego SMSa zarejestrowałam w końcu mój norweski numer telefonu. Mam dwa numery, dwie karty w jednym telefonie. Jest to dla mnie niezwykłe.

Pół metra śniegu

Okazuje się, że zima potrafi zaskoczyć nawet Norwegów. Być może nie tak spektakularnie, jak zaskakuje naszych drogowców, ale jednak.

Już rano kilka osób dało znać przełożonej, że się spóźnią. Ona wysłała wiadomość do wszystkich, żebyśmy trzymali za nich kciuki (a dokładniej – skrzyżowali palce). Pokój powoli zapełniał się ludźmi, ale np. Bojan przyjechał z cztero-, może pięcioletnim synem. Bo nie mógł się dostać do przedszkola. No proszę.

Śnieg sypał całą noc i większą część dnia. Już rano było go dużo – kołderka na wąziutkim parapecie mojego okna świadczyła o tym dobitnie. A potem – przybywało. Wreszcie mam piękną zimę. Od lat tak już nie było we Wrocławiu.

Wieża Babel

Idąc do pracy mijam ludzi, którzy wysiedli z metra. Nie odgadnę, w jakim języku myślą o nadchodzącym dniu ci, którzy idą pojedynczo. Ale ze strzępków rozmów tych idących parami czy w grupach utworzyć można schemat miejscowej wieży Babel.

Zawsze mijam Polaków, zwykle minimum dwie pary. Z jedną zazwyczaj się witam, druga zawsze pogrążona jest w gorączkowej wymianie zdań. Codziennie słyszę ukraiński i włoski, w których robotnicy trochę pokrzykują, trochę śpiewają. Raz minęła mnie para Murzynów, rozmawiających śpiesznie po francusku. Czasami słyszę hiszpański, robi się wtedy odrobinę cieplej. Norwedzy o tej porze śpią lub też idą w ciszy.

Zupełnie inaczej jest po południu, kiedy przechodzę przez tłumek stojący na przystanku autobusowym. Wtedy słychać norweski, z każdej strony, z każdym możliwym akcentem. Czasami wplata się w ten gwar śpiewny rosyjski, czasami szczekliwy urdu czy arabski. Jednak głównie norweski.

Opisuję tylko dokładnie to, co słyszę. Oczywiście, nie świadczy to o składzie narodowościowym imigracji w Oslo, a jedynie – o tym, przedstawiciele których narodowości rozmawiają w godzinach 6:40 i 15:20 w okolicach stacji Økern.

Patelnia i słodycze

Wczoraj było o sprzątaniu i przyjemnościach czerpanych z higieny osobistej. Dziś kontynuując wątek hedonistyczny i dając się poznać jako sybarytka na emigracji – będę pisać o jedzeniu.

Albowiem ledwo dziś wstałam, nastawiłam schab. Więc od rana przy garach i to na grubo – ja i schab? Kto mnie zna ten wie, że takie ekscesy to rzadkość, a ostatni raz zdarzyło się pichcić na poważnie jakieś siedem lat temu, też w Norwegii, w Bergen (placki ziemniaczane z gulaszem i ze śmietaną dla 13 osób, zrazy zawijane, które zastosowana nitka zafarbowała na zielono, ale ojcu i tak smakowały, etc… tak było!).

Schab przyszło porzucić i wybrać się na Mszę świętą (wcale nie porzuciłam wątku spożywczego, wszak to uczta eucharystyczna <— uwaga, SUCHAR). Na dworze nadal zimno, pochmurno i, pomimo miękkiego, fantastycznie chrupiącego pod stopami śniegu, beznadziejnie.

Po powrocie przyszedł czas na trening i na degustację schabu – z sosem pieczeniowym, suszonymi grzybami i prawdziwkami w occie. W mojej ocenie – mistrzowsko!

A Basia pracowała w weekend i przyniosła nam podwieczorek. Było pysznie.
Jeśli więc ktoś z Was martwi się o mnie, czy mi tu dobrze – bez obaw, żyję w luksusie!

Zimowe SPA

Z okazji zimy i dojmującego chłodu, przykrego zachmurzenia i ogólnie niesprzyjających warunków – poza krótkimi zakupami rano, nie wystawiałam nosa z mieszkania. Nie, nie, nie, nie ma sensu.

A że weekend, wolne, czas na przyjemności – to po posprzątaniu mieszkania (zamiatanie, mycie podłóg, mycie kuchni, łazienki, pranie, wietrzenie) i po ćwiczeniach (2,5kg na rękę, szału nie ma), przyszła pora na relaks. Czyli aromatyczny prysznic, peeling, balsam, odżywka, maseczka i książka w ręce („Księga cmentarna” Gaimana).

Może to nudne, ale – jakie przyjemne!

 

4 cale śniegu

Dziś cały dzień sypało, sypało, sypało. Piękny, spokojny, biały, cichy śnieg.

A nocą, teraz, wyjechały odśnieżarki, żeby przygotować nam drogi na jutro.