Pocztówki z podróży

Poczta norweska działa powoli, chyba wolniej nawet od polskiej.

Dziś doszły do mnie wysłane dawno temu pocztówki od rodziców. Podróżują, dobrze im. Pielgrzymka do Medjugorie.

Będąc w Norwegii chciałabym odbyć pielgrzymkę do Trondheim, zobaczyć Nidaros. I, oczywiście, moje kochane Bergen. Moje cudowne miasto.

Zobaczymy, co się uda zrobić. Oslo-Bergen to 8h w pociagu. Oslo-Trondheim to 6, moze 7. Ale mam cały mørketida (dosłownie: mroczny, ciemny czas), żeby zaplanować podróże.

Deszcz i rzeczy z Internetu

Deszcz tłucze mi się o szybę – nie tylko o szybę, głównie o zewnętrzny parapet, brzmi jakby chciał mi się wbić do pokoju i zasnąć na mojej poduszce. I wcale mu się nie dziwię, to bardzo dobry plan.

Dziś więcej niż zwykle „siedziałam w Internetach”. Wciągnęły mnie niekończące się dyskusje na temat akcji #jateż (ang. #metoo). To takie moje guilty pleasure, rozgrzebywanie komentarzy i patrzenie: jak argumentują, co myślą… Jeśli kogoś to interesuje – dwa głosy w dyskusji wydają mi się celne i cenne: dosadny głos znetawzięte i dokładniejsza (dłuższa) analiza postaw zwierza popkulturalnego. Mnie na szczęście nigdy nic złego się nie przytrafiło, ale ustalmy – ja mam szczęście do otaczających mnie ludzi.

Bokhvete gryn i dawne zawody

Bokhvete po norwesku, fagopirko (albo poligono) w esperancie. Po polsku gryka.

Kasza gryczana jest raczej nieznana w norweskiej kuchni (podobnie jak aronia). Dlatego na dzisiejsze spotkanie w klubie przygotowałam placki z kaszy gryczanej z sosem grzybowym. Wegetariańskie, dobre i oryginalne w smaku. Cieszę się, mogąc przygotować coś, co wiem, że się uda (i zmyć hańbę zakalca).

W ramach spotkania pracowalismy nad tekstem o dawnych zawodach i tym, jak się zmieniały. Tekst norweski jest w broszurze wydanej przez muzeum. Nasz pojawi się na stronie muzeum i w gablotach, koło norweskiej wersji. Raczej nie doczeka się formy broszurki, ale to nic.

Tłumacząc na esperanto trzeba dobrze zrozumieć norweski. I dlatego dzisiejsze spotkanie było dla mnie cenniejsze niż inne. Dwie pieczenie (z tych dwóch srok złapanych za ogon) na jednym ogniu.

Święty Torfinn

Zbliża się wielkimi krokami święto Wszystkich Świętych. Dlaczego nie spojrzeć trochę szerzej i nie poznać lokalnych świętych? Msza w katedrze u świętego Olava jest świetną sposobnością, by ich zobaczyć – na witrażach są tu sportretowani najpopularniejsi święci Norwegii.

Mój wzrok przyciągnął dziś święty Torfinn. Trzyma tę czaszkę, myślę sobie – taki trochę Hamlet? Więc cyknęłam mu po Mszy zdjęcie i – przedstawiam.

Św. Torfinn ma przydomek „z Hamar”. Ale nie pochodził z Hamar, tylko z Trøndelag, najprawdopodobniej z Nidaros, gdzie najprawdopodobniej wstąpił do cystersów. Wiadomo to tylko stąd, że wspomina się o nim jako o bracie (korbror) około 1270 roku.  W 1278 został biskupem Hamar.

W 1277 w Nidaros podpisano Sættargjerden i Tønsberg – konkordat między  arcybiskupem a królem, na mocy którego m. in. król miał się nie mieszać w wybory kościelne. Ale w 1282 Erik II, kolejny władca, już chciał się mieszać, więc wygnał arcybiskupa z Nidaros wraz z jego dwoma najważniejszymi biskupami – z Oslo i z Hamar. I tak Torfinn trafił do Belgii, gdzie zmarł  w 1285 roku.

Gdy przypomniano sobie o nim po 60ciu latach i otwarto jego grób, to ładnie pachniał, co w tamtym czasie było niewątpliwą oznaką świętości właściciela ładnie pachnących szczątków.

(Byłam dziś na norweskiej Mszy, ale stary ksiądz się uwiesił na ambonie prawie połykając mikrofon, toteż wszystkie spółgłoski bezdźwięczne brzmiały jak głośny szelest, więc kazania nie wysłuchawszy, zastanawiałam się nad tożsamością świętych. Szczerze – liczyłam na ciekawszy życiorys kolesia z witraża.)

Goście spod Oslo

Nasza koleżanka z kursu norweskiego we Wrocławiu wyszła za mąż za Norwega, mieszkali we Wrocławiu, w sierpniu on się przeniósł pod Oslo, od trzech tygodni dołączyła ona z córeczką. I dziś przyjechali do nas. Przygotowałyśmy pizzę:

Dobrze posiedzieć ze znajomymi, poczuć się jak w domu. Dobrze będzie być w prawdziwym domu, z powrotem.

Policja, pogoda i Południe

Cofnijmy się w czasie do dnia przyjazdu. Wieczorem 20ego lipca, siedząc u Kuzyna po pracowitym dniu pełnym visningów, zapisałam się na pierwszy wolny termin wizyty na policji, podczas której będę mogła zarejestrować swój tutaj pobyt. Ten termin był bardzo odległy.

Ten termin był dziś.

Umówiona z Lindą, szefową, mając zrobione 2 nadgodziny na planowane wyjście; przygotowana ze wszech miar, spakowawszy nie tylko paszport i umowę o pracę, o czym policja przypomniała mi w mailu kilka dni wcześniej, ale też paski płac (bo ktoś wspominał na facebooku); wyposażona w spodnie wierzchnie, nieprzemakalne i płaszcz przeciwdeszczowy, zwinięty w plecaku – udałam się na spotkanie.

Spotkanie z panią policjantką trwało jakieś… 4 minuty. Czy po norwesku, tak, czemu nie, skąd znam norweski, czy mam dokumenty, czy mam lønnslipy (paski płac! FB nie kłamał!), czy mam umowę wynajmu (no nie, bo skąd, serio trzeba?), jak nie, to nic, proszę poczekaj, proszę oto rejestracja. Pytania? Co ze zmianą adresu i czy dostanę norweski numer identyfikacyjny, fødselsnummer? A to do skattu, chcesz numerek? Nie, dzięki, wzięłam wchodząc.

Usiadłam z książką, 15 numerków przede mną, wreszcie zaprasza mnie do okienka miła blondynka, zmieniamy adres, okazuje się, że naszego budynku nie mają jeszcze w bazie jako miejsca, w którym można mieszkać… Pokazuję leieavtale,  blondynka spisuje adres, drukuje sobie moją umowę. Uzupełniam podanie o numer personalny, dostaję kartkę z adresem, na który mój pracodawca ma napisać maila, potwierdzającego, że dalej będę u nich pracować. (Linda, kiedy jej o tym powiedziałam, przyznając, że to dziwne – pokazuję paski płac, umowę, a oni maila jeszcze chcą! – nie mogła przestać się śmiać i tylko powtórzyła kilkukrotnie kjære gud!).

Wróciłam.

Wczoraj po południu padało, dziś w nocy – jakby niebo się wściekło, jakby świat się kończył, rano – rzęsiście, ale gdy ruszałam o 9:00 – chmury uciekały a na horyzoncie już świeciło słońce. Wracałam, jadąc na rowerze pod pięknym błękitnym niebem.

Na mojej drodze pojawiło się 30-ptakowe stado ciekawych ptaków (myślałam, że to dziwne kaczki). Porobiłam im zdjęcia i dzięki temu Blachow mógł je dla mnie zidentyfikować:

to bernikla białolica, hvitkingås – podlegający ochronie gatunek, którego przedstawiciele właśnie wybierają się przezimować nad Morzem Północnym i dalej na Południu. To zaszczyt, spotkać takie rzadkie i piękne gęsi, nawet jeśli podejrzanie gardłowo kwakają na twój widok.

Alarm w nocy

O godzinie 1:40 zaczęło wyć. Tak fest, że nawet mnie obudziło (kto mnie zna to wie). Nie dziś, w niedzielę, w nocy z niedzieli na poniedziałek, ale wybaczcie, naprawdę byłam wyczerpana ostatnio… I wolałam czytać, co napisali lepsi ode mnie niż sama pisać.

Wracając do wycia. Wyje. Zakładam szlafrok, wychodzę do salonu, zobaczyć – co u nas (może Kuba chciał sobie coś podgrzać i się zajęło? Nie, w salonie spokój, Kuba już wstał, Basia też z pokoju wyszła.

– Wychodzimy? – krzyczy Basia.
– Zobaczmy co się dzieje! – odpowiadam. – I chyba trzeba iść!

Wychodzę z Kubą na balkon, czuć olej. Więc to raczej kuchenny dramat, nie prawdziwy pożar. No nic, nie wiadomo, ile wyć będzie, a siedzieć w hałasie nie ma sensu. Wyjdziemy. Ubraliśmy się wszyscy, wychodzimy na klatkę, widzimy schodzących z góry sąsiadów, wszyscy zaspani…

… i wycie ustało.

Wróciliśmy spać. Nie wiemy, co i u kogo uruchomiło alarm. Fajnie byłoby wiedzieć, żeby uniknąć. Basia i Kuba słyszeli, że najpierw wyło gdzieś za ścianą/ na górze/na dole – nie wiadomo gdzie, ale z oddali. Więc najpierw uruchamia się wyjec lokalny, w mieszkaniu. Dopiero później na cały blok. I, podobno, kiedy się uruchomi, to już po ptakach, karę trzeba zapłacić. Ale też należy jak najszybciej zadzwonić na straż, żeby wyłączyła wyjca i żeby nie przyjeżdżali…

Tyle opowieści o alarmie w domu. Przyjazd chłopców stał więc pod znakiem alarmów.