Ostatni wieczór z mężem…

… więc wybaczcie, za dużo nie napiszę.

Blachow chory, więc raczej też nie ma o czym. Bo każdy, kto znajduje radość w prostym, wspólnym i mało interesującym spędzaniu wspólnego czasu – zrozumie.

A kto nie czerpie przyjemności z nudnego siedzenia w domu – nie zrozumie. I już.

Zakupy, esperanto i słodkie bułki

Wczoraj nie miałam sił i chęci, więc dziś opowiem o spotkaniu w klubie esperanckim. Była nas siódemka, a spotkanie prowadziłam ja z  tematem: język kobiet i mężczyzn. Rozmawialiśmy potem całkiem miło i dość długo o różnych językach: jak w nich działa kategoria rodzaju.

Okazuje się, że kiedy Douglas uczył (w latach 60tych!) w jednej z pionierskich szkół demokratycznych w Norwegii – wraz z uczniami zdecydowali wprowadzeniu do wewnętrznych regulaminów i do języka codziennego neutralnego, nie nacechowanego płciowo, zaimka trzeciej osoby liczby pojedynczej: i tak obok han i hun pojawił się hyn. I tego hyn używali, gdy mowa była o działaniu, którego może dokonywać zarówno ona jak i on. Nie używali nigdy do określonej osoby, bo, jak stwierdził Douglas, jak wiemy o kim mówimy, to wiemy, czy to han czy hun.

Bardzo mi się to spodobało. Bardzo.

Wyjaśniłam, dlaczego karkołomne jest takie podejście w polskim. Nie tylko zaimek – ale i każdy czasownik czasu przeszłego… Szkoda, że a priori w takich momentach odrzuca się rodzaj nijaki. Ono w polskim jest świetne.

Fantastycznie było po powrocie zajadać z Basią ciastka, które dostała w piekarni/restauracji, w której podjęła dodatkową pracę. Praca na razie ograniczyła się do weekendu i poniedziałkowego kursu obsługi kawiarki, którą to naukę Basia nieomal przypłaciła utratą palca. Skaleczenie zalepiła w domu plastrem i ból załagodziło naręcze kanapek, bułek słodkich (i chlebek!), które dostała wychodząc. Omnomnomnom.

Z okazji nowej pracy Basi pojawiła się potrzeba czarnych spodni. Zbiła się w jedno z potrzebą mopa, którego zakup obiecywałyśmy sobie od dość długiego czasu. Dziś po pracy wybrałyśmy się do sklepu. Udało nam się znaleźć mopa za 99NOK, a spodnie – po 199 NOK. „Po”, bo też zakupiłam – moje ulubione, bo dzwonowate. Jestem bardzo zadowolona z zakupu:(po zdjęciu widać, że na szafiarkę nadaję się równie dobrze, co na piekarza)

Teraz niecierpliwie czekam jutra. Jak szybko zasnę, jutro przyjdzie wcześniej!

Kuchenne rewolucje

Podjęłam heroiczną próbę. Wyszłam ze swojej strefy komfortu i poszłam do kuchni. Postanowiłam upiec ciasto.

Miałam wszystko czego potrzeba plus słońce za oknem (rano padało jakby świat miał się skończyć, a niebo spadało na głowy, ale potem wyszło słońce). Wzięłam się za wsypywanie, wlewanie, miażdżenie, mieszanie. Uzyskaną efektowną breję wlałam do formy.

Nie zaglądałam do pieca. Niech się piecze. I piekło.

Efekt piękny, prawda? Może więc pora na lekcję historii i  zwrot akcji?
Nie bez powodu napisałam, że to kuchenne rewolucje. Rewolucja nigdy nie kończy się dobrze. Rewolucja to nieskoordynowany wybuch dobrych chęci, najczęściej bez zrozumienia sytuacji.

I tak było i tym razem:

Moja strefa komfortu jest daleko od piekarnika. Kończy się na patelni. A w samym jej centrum znajdują się kanapa/fotel/łóżko z książką. Morał: rewolucja grozi zakalcem.

(Sad layer – jak słusznie określają to Anglicy. Nie wiem, jak zakalec nazywają Norwedzy.)

Niedzielna pomyłka

Ten dzień musiał nastąpić, musiał przyjść moment, kiedy nie trafię, kiedy wszystko mi się pomiesza. Co prawda obstawiałam, że będzie to w ostatni weekend października, kiedy zacofane państwa każą obywatelom zmieniać godzinę w imię starych zwyczajów. Wyprzedziłam ten moment i pomyliłam Msze święte dziś.

Wybrałam się do st. Olava na 13:00 – na Mszę norweską. Wchodzę jak do siebie, kłaniam się Panu, jeszcze się dobrze nie rozejrzałam, ale muzyka zaczyna grać i… kniom nim niom oł tęł niam ęm… – wietnamski. Trafiłam na Mszę po wietnamsku.

Msze na 13 są prowadzone po norwesku – 3 razy w miesiącu. Raz – w pierwszą niedzielę miesiąca – odprawiana jest o tej godzinie Eucharystia po wietnamsku.

Wyszłam. To jedyna Msza, w której po prostu nie chcę uczestniczyć, bo NIC nie zrozumiem. Do wyboru mam angielską, norweską, polską, od biedy nawet hiszpańską, a tu akurat trafiam na wietnamską. Eh. Poszłam sobie pospacerować po cmentarzu, słońce jeszcze świeciło i starało się ocieplić trochę atmosferę. Spacerowałam między grobami, czytając „To”, aż wybiła 14:00 i zaczął padać deszcz. Schroniłam się w kościele.

Mszę po polsku (14:30) odprawiał Hindus. (Głowy za to nie dam, złamanego grosza nie postawię, ale był brązowy i jakiś mężczyzna w kolejce do konfesjonału mówił, że Hindus). Fantastyczne kazanie: o tym że pozory mogą mylić i o patologicznych rodzinach. Mówił z werwą:
– Odprawiałem msze o ósmej, po mszy przychodzi do mnie kobieta i mówi: „przepraszam” – zaczął kazanie. – Ja się dziwię, za co przeprasza, a ona mówi, że jak weszła do kościoła, to myślała, że się pomyliła co do godziny, albo że ksiądz się pomylił, bo jak to ksiądz Murzyn na polskiej mszy? A tu zacząłem się modlić i okazało się, że tak może być. Podobnie ja podchodzę w kawiarence parafialnej do jakiegoś chłopaka i pytam go, z jakiej części Polski jest, a on – że nie z Polski, że tu się urodził. Jak to pozory mogą mylić, podobnie w dzisiejszej ewangelii…  – przeszedł do tematu.

O rodzinach w Biblii też zabawnie było posłuchać. Adam i Ewa – zjedli to jabłko, już na samym początku im nie szło, ale jak przyszło do dzieci – mój Boże, kogo wychowali – bratobójcę. I później nie jest lepiej. Ezaw zazdrosny o Jakuba, kombinuje… Bracia Józefa wrzucają go do studni… i w ewangelii nadal – tu syn marnotrawny, tu jego zazdrosny brat. I wreszcie ci leniwi chłopcy, z których żaden nie chce pomóc ojcu w winnicy. Wszystko zaczyna się w rodzinie.
– I ja się cieszę – kontynuował wątek, – że przez 13 lat mieszkania w Polsce poznałem tyle dobrych, normalnych, kochających się rodzin, żyjących po chrześcijańsku, a przynajmniej w miłości. Normalnie. I myślę sobie, że ta Europa nie jest taka zła, że jest dobrze. A potem przyjeżdżam do Norwegii i przeżywam tu szok kulturowy…

Msza się skończyła, deszcz nie odpuścił. Więc wracałam w deszczu. Mogłoby być lepiej, ale – jest jak jest.

Piątek, ćwiczenia i ciasto

Dziś już ledwo żyję. Od 12 dni codziennie pracuję, 8 dni po 10 godzin dziennie, codziennie też po pracy ćwiczę. Głowa czasem boli od norweskiego, mięśnie bolą od ćwiczeń. Ale i jedno i drugie było do przewidzenia, więc jest zgodne z planem.

Świetnie nam idzie wspólne mieszkanie z Basią – doskonale się uzupełniamy. W tle leci muzyka, ja dyszę sobie na kocyku, robiąc 14. dzień aerobicznej szóstki Weidera, przysiady, skłony, deskę; Basia w tym czasie szykuje chlebek bananowy z czekoladą. Obu nam zajmuje to mniej więcej tyle samo czasu.

Rozmowy w pracy

Było o Omarze. Że jest z Meksyku. Ale kwestia pochodzenia u nas w pracy jest dość trudna, skomplikowana, a co za tym idzie, interesująca. Już w pierwszych dniach pracy byłyśmy mimowolnymi słuchaczkami dyskusji o tym, że Norwedzy są w środku, głęboko, ksenofobiczni, że choćby się tu żyło całe życie, to się nie będzie jednym z nich. (I dobrze, kto by chciał być Norwegiem, jak może być sobą, np. Polakiem? – pomyślałam, ale to oczywiście tylko żart. Wydaje mi się, że rozumiem problem).

Podobną myśl wyraził poseł prawicy, podczas debaty na festiwalu Mela. Trudno jest czuć się kimś, a notorycznie być branym za kogoś innego. „Jestem brązowy – mówił tamten poseł – i mój syn jest brązowy. Urodziłem się w Norwegii, dorastałem tutaj, na pewno czuję się bardziej Norwegiem niż Pakistańczykiem. Ale i ja i teraz mój syn ciągle będziemy brani za imigrantów, podczas gdy Polak, który przyjedzie budować Oslo (bo nie wiem, czy wiecie, ale już chyba większość naszej stolicy wybudowali Polacy), albo Niemiec – wyuczy się języka bez akcentu i jest brany za Norwega częściej niż mój syn”.

Tak też mamy w pracy. Że Omar jest z Meksyku, już wiemy. Soheila – piękna, uroda hiszpańska, imię bliskowschodnie – jest z Iranu, ale o niej dowiedziałyśmy się tego w dobry sposób:
– Bo ty, Soheila, to tu się urodziłaś, prawda?
– Nie, przyjechałam z Iranu jak miałam 10 lat…

Inaczej poznałyśmy pochodzenie Sohar. Rozmowa w kuchni toczyła się o awokado i bananach.
– U nas, w Pakistanie, to banany są zupełnie inne – oznajmiła Sohar.
– No, koleżanka mi mówiła, że małe i słodkie.
– Taak, jak miód! – rozmarza się, wspominając. – I ciemne. Te wielkie, żółte, wyglądają przy nich jak zupełnie inny owoc.
– To chyba bałaś się ich próbować?
– Co?
– Bałaś się ich pewnie spróbować. Tych żółtych bananów. Jak przyjechałaś.
– Ja się tu urodziłam. To te małe, pakistańskie, były dla mnie dziwne.

Czy zrobiło jej się przykro? Mam nadzieję, że nie. Ona jest bardzo miła, nie chciałabym, żeby było jej niemiło.

Nowera – w luźnych sukniach i w chuście – też jest z Pakistanu. Yiming – z Chin, tu akurat zaskoczenia nie ma. Sokita za to – z wyglądu daleki Wschód, ale już z akcentu Luwr – jest z Francji. Czasami jak podniesionym głosem coś opowiada, to ten akcent aż bawi. Jest to urocze.

 

Aronia

Wpis kulinarny – na specjalne życzenie czytelników. Idzie zima, przed nią jesień, i, choć dziś słońce wyjrzało zza chmur, to nie da się ukryć, że pogody coraz gorsze. Słońca mniej, wiatru więcej, a do tego jeszcze niebezpieczeństwo deszczu. W pracy kaszlą, kichają – Linda, Bojan, nawet w głosie Yuki pobrzmiewa chrypka. Przemęczenie też może się w każdej chwili pojawić. Więc będę walczyć!

Moją bronią będą witaminy. Oto moje naboje – aronia. Jak ją zjeść? Internety są bezwzględne (i monotonne) w tym temacie – nalewka, dżem, marmolada, nalewka, dżem… Alkoholu na lekarstwo nie mam, medykament ma się obejść bez niego. Cukru w ilościach wymaganych w opisie też nie.

Za to miałam płatki owsiane. Owoce aronii umyłam, osuszyłam na sitku, wsypałam do plastikowej miski i zmiażdżyłam pięścią. W tym czasie na kuchence już gotowała się owsianka na wodzie. Wlałam/wsypałam owoce, zasypałam cukrem. Podgrzewane aronie pożegnały się z resztą soku i pięknie zabarwiły papkę:

Polecam udekorowaną kleksem śmietany i z ciasteczkami. Smaczne, ale przede wszystkim zdrowe. Aronia zawiera wszystko, co potrzebne na słotne dni. A jeśli się pracuje 10 godzin dziennie, ćwiczy się i stara być zdrowym – nie odmawia się przyjęcia pomocy od natury.