Jesień, ewolucja, Esperanto

Jesień idzie – nie ma na to rady. Ale ile się trzeba nachodzić, żeby znaleźć taki kolorowy dowód tej jesieni w Oslo! Niestety, modne w tym sezonie są szarości. Szaro rano, kiedy wychodzimy do pracy. Szaro za oknem, szary beton bloków, szara ulica. Szare niebo, pod niskimi chmurami zimna mżawka na twarzy. Złota polska jesień daleko stąd. I nawet jeśli dziś tam pada, zimno, ponuro – tęsknota dodaje odległej jesieni kolorów i w moich oczach jest kolorowa, piękna, kapie złotem i pomarańczem na zieloną trawę. (I to wcale nie znaczy, że trawa jest zieleńsza tam, gdzie mnie nie ma, nie-nie – ona najzieleńsza w moim ulubionym odcieniu zieleni jest zawsze tam, gdzie jest dom).

Dziś, oczywiście w związku z pełzającą po Oslo szarą jesienią, odbyło się pierwsze cykliczne spotkanie w klubie eseperanckim na Sinsen. Było miło, o co oczywiście zadbał Douglas. Świetnie go widzieć. 
Spotkanie dotyczyło zjazdu w Seulu – dorocznego Universala Kongreso, na którym był jeden z członków klubu i opowiadał. Ale zanim zaczął, sam dał się poznać z najlepszej strony, gdy po przekazaniu przez Douglasa wieści o śmierci znajomej esperantystki, przypomniał sobie:
– ….Mi memoras, kiam ŝi primokis min pro tio, ke mi estas kredanto kaj ne kredas je evolucio. Mi neniam mokas pri kredantoj de evolucio, kvankam tiu kredo estas pli duba kaj postulas pli grandan penadon.

I tak poznałam pierwszego kreacjonistę. Zaczął następnie rozwodzić się nad tym, że oko nie mogło powstać samo z siebie i dlatego on uważa, że wiara w ewolucję -tak, wiara!, powtarzał kilkukrotnie – jest bardziej wątpliwa i wymaga więcej wysiłku niż jego wiara… Pozostali znali te wywody, ale dla mnie było to nowe i zabawne.
– Ale przynajmniej jest to wysiłek intelektualny – nie wytrzymałam. – Przejdźmy do kongresu…
Czekam z niecierpliwością na pierwszego płaskoziemcę. Jestem pewna, że gdzieś się czai. 

Na spotkaniu był też Otto. Na zdjęciu wygląda, jakby spał, ale jest niewidomy, więc tak wygląda. Opisywałam dla niego zdjęcia, które pokazywał prelegent i słuchałam z satysfakcją jego uwag. Zna wszystkie nazwiska esperanckich celebrytów, wykładowców, zna wszystkich.

Podczas spotkania uparcie rysowałam – po co – wyjaśni się to jutro. A już po ciemku, o 20:20 pożegnałam się, zabrałam odkurzacz i ruszyłam spacerem do domu. Tak, o 20 zmierzch. A jeszcze chwilę temu po grzybo- i jagodobraniu oglądaliśmy widowisko słońce-chmury zwane zachodem słońca, które rozpoczynało się o 20:30…
A ze spotkań esperanckich wracam tak:

Kulinarnie

Ugotowało się za dużo ryżu. Bywa. Czasem się tak zdarzy no i co począć, trudno. Coś wymyślić, co z tym ryżem.

No to dodać szpinak, bo szpinak przecież jest pyszny. No i szpinak z ryżem wygląda ładnie, zielono. No to jeszcze jajko. Leje się za bardzo. No to jeszcze dosypać mąki.

Placki ziemniaczane. Bez ziemniaków i cebuli, za to z ryżem i szpinakiem. Do tego ser. I sos grzybowy z wczoraj.
I tyle na dzisiaj. Koniec i bomba, kto przeczytał ten – właśnie.

Dzień święty święcić

Praca zarówno w sobotę jak i w niedzielę. Nie odmawia się bowiem, gdy mamona wzywa. Ale godziny pracy dobrze jest dopasować do ważniejszych rzeczy. Dlatego, chociaż nie chciało się dzisiaj wstawać tak wcześnie, poszłam do pracy na 7:30, żeby, skończywszy o 15:30, móc dojechać na Tøyen, do kościoła św. Hallvarda na angielskojęzyczną Mszę świętą.

Była bardzo wesoła, jak to anglojęzyczne msze. Wszyscy byli z Azji, na znak pokoju oprócz podania reki, skinięcia głową – układali V-kę z palców i pokrzykiwali „peace” do dalszych sąsiadów. To było bardzo miłe.

Miałam chwilę, żeby się rozejrzeć po Tøyen. Znalazłam ptactwo wodne – całkiem poważną rzeźbę, posąg niemal – gęsi, oraz mural chyba nawiązujący do Duffyego. Głowy nie dam:

Znalazłam też coś takiego, jakby pomnik graczki w minecrafta. Oczywiście, ze zrobiłam zdjęcie. Przecież mam tu komu pokazywać takie dziwności:

Po powrocie – normalnie: 6tka weidera (4ty dzień), prysznic, nastawienie prania, przyrządzenie obiadokolacji (ryż z serem i sosem pieczeniowym z grzybami i cebulą – grzyby własnoręcznie zbierane!)

Teraz poszłabym już spać, ale rozproszył mnie netflix i dział „skandynawskie filmy i seriale”. Kliknęłam pierwszy-lepszy, żeby sprawdzić („Dag”) no i… powinnam iść spać!

O pracy, jedzeniu i śnie

Pierwszy temat to praca. I najświeższa nowina: ten tydzień pracy trwać będzie nadal. Jest opcja, by pracować w weekend w ramach nadgodzin i zbijania rosnących zaległości oddziału w Polsce. Więc warto przyjść, cóż innego mam tu do roboty, na razie nic.

Poza tym jeszcze kwestia urlopu. Tutaj prawo do płatnego urlopu przysługuje dopiero po jakimś czasie pracy dla danej firmy. W Polsce – po każdym miesiącu 1 dzień z hakiem. Tutaj jest inaczej. Z jednej strony kiszka, z drugiej – nikt nie robił mi problemu z tymi dwoma dniami wolnymi we wrześniu, ale jednak – nie dostanę za nie pensji. W związku z tym nadgodziny to dobry sposób, by to nadrobić.

Bardzo możliwe, że wpisów jutro i pojutrze nie będzie, bo padnę na twarz. Nie martwcie się. Najpewniej śpię.

W temacie jedzenia – pragnę przekazać, że jest bardzo dobrze. Ryba z frytkami i brokułami. Makaron z warzywami. Dziś kalmary, krewetki i frytki. Jest dobrze.

O snach – donoszę, że przeważnie ich nie mam, ale jak mam – śni mi się tylko Wrocław, normalne spotkania, kłótnie z Blachowem, Łódź, Warszawa i Polska Młodzież Esperancka, Kraków i inne. Uważam, że nie żyjemy w czasie tęsknoty, bo przecież tak łatwo zadzwonić, napisać, spotkać się na skype. Ale jednak. Jednak się tęskni. Dziś będzie się tęsknić pod wielkim, żółtym księżycem.

Książki i rozmowy

W domu, tym prawdziwym, czeka ściana książek. Ale tu też mam książki – dzięki Bartkowi spakowane wygodnie w czytnik. I też mam fotel. Czego chcieć jeszcze?

Po „Paradyzji” Zajdla przeczytałam „Wzgórze Psów” Jakuba Żulczyka. Dostałam je od siostry. Jest naprawdę dobre, akcja toczy się wartko, poszczególne sceny napisane jakby z myślą o natychmiastowej ekranizacji. Moim skromnym zdaniem – ekranizacja by nie zaszkodziła. W tę toczącą się dobrym tempem akcję co jakiś czas wpisane są rozważania. Np. o języku:

Lubię takie zbiegi okoliczności, które powodują, że odwiedzająca nas Julia czytała na identycznym czytniku tę samą książkę co ja.

Sięgnęłam potem po debiut Gretkowskiej, do czego skłonił mnie tytuł: „My zdies emigranty”. Tytuł trochę mylący, ale książka mnie nie zawiodła – Maria Magdalena, biblioteki i szukanie powiązań, anegdoty ze studenckiego życia – to wszystko było dobre. Choć fabuła by nie zaszkodziła.

Teraz czytam antyutopię Zamiatina – „My”. Dobrze się czyta, choć forma na początku drażni. Szklane pokoje, społeczeństwo uporządkowane, jak w Paradyzji ściany pokoju można zasłonić jedynie na określony czas. Wszystkiemu przyświeca myśl o okowach:

Cywilizacja ukształtowana po jednej stronie, cywilizacja, która wybrała lepiej niż pierwsi rodzice:

Tak więc czytam sobie książki. Zadowolona, że mogę siedzieć w fotelu i nie muszę wychodzić na deszcz…

Mogę też dzwonić do Rodziny i Przyjaciół. I pisać z nimi. Rodzina i Przyjaciele – to najcenniejsze, co jest. Jestem Wam wdzięczna za to, że jesteście.

Jagody, grzyby i panorama miasta

Wróciliśmy z Grefsenskog. Zmęczona, lecę obierać grzyby, a wcześniej – krótko: było wspaniale.

Najpierw pojechaliśmy nad jeziorko Trollvann – nad trolową wodę. Pospacerowaliśmy tam, rozgrzaliśmy się, było bardzo miło. Rzucił się nam w oczy jeden grzyb, ale  – pojedynczy? Bez sensu…

Potem przenieśliśmy się dokładnie tam, gdzie powinniśmy – gdzie w lesie czaiły się jagodziny i grzyby, a Tomasz mógł się spokojnie zaczaić na widok.

Gdy niebo zaczęło się czerwienić, usiadłyśmy za Tomaszem i obserwowałyśmy niebo, miasto, jego. Rozmawiałyśmy o świętach i różnych rodzinnych sprawach. Miasto zatapiało się w mroku. Potem się z niego wyłoniło jeziorem świateł. Potem zrobiło się zimno. I wróciliśmy do domu.

Ciasto, rozmowy o ciałach, poczta

W UPSie dziś rocznica, a więc pojawiły się dwa torciki. Obyło się bez jakiś bardziej podniosłych czy motywacyjnych mów, za to z loterią, przy pomocy której rozdano pracownikom torby z logiem i breloczki. A potem nastąpiła ta część z ciastem i było słodko.

Niestety, potem atmosfera się trochę skiepściła, gdyż padła klimatyzacja. Na szczęście zimna woda i owoce pomagały przetrwać.

Być może to ten właśnie klimat wpłynął na tematykę rozmów w kuchni. Zastałyśmy w niej Lo, Yiminga i Sohitę – rozmawiających o różnych formach pochówków w różnych kulturach i religiach. Pogadaliśmy też o cenach sprowadzania zwłok między krajami… ‚et lik’ oznacza zwłoki. Nadspodziewanie przydatne słowo.

Po pracy udaliśmy się na pocztę, by uiścić opłatę za kolejny miesiąc mieszkania. Nasza droga przez mękę z bankiem norweskim trwa, opiszę ją gdy uda się dojść nią do końca.