Najdłuższe dni

Dziś, jutro, pojutrze najdłuższe dni. I najkrótsze noce. Wschód słońca: 03:53 Zachód: 22:43.

Zostawiłam wczoraj komórkę w pracy. To znaczy, że nie miałam dziś rano budzika. Nie jest to wielki problem (nie większy niż ten, że mój budzik o 6:20 przeszkadzał moim współpracownikom, a że ekran drzemki mam po polsku, to nie mogli go pokonać). Poprosiłam Basię, aby zapukała do mnie, jak będzie szła do łazienki, żebym się ubrała.

Obudziłam się jednak sama. Patrzę na zegarek: 6:10. Zastanawiam się przelotnie, czy zdążę do łazienki przed Basią. Decyzja: zdążę. Wracając z łazienki, zobaczyłam tak piękny wschód słońca, że chwyciłam aparat. Wynik widzicie powyżej.

I tylko coś mi nie pasowało… Czy wiecie już, drodzy czytelnicy, co? A o której wstaje tu u mnie słońce? 3:53. Po prostu pomyliłam godziny. Była 4:10. Poszłam więc spać.

A w pracy pokazałam Sohar, jak wyłączyć mój budzik. Na wszelki wypadek.

Esperanto a komuniści

Anegdota zacznie się od bogów greckich i nordyckich, od nazw planet i dni tygodnia. Bo o tym rozmawialiśmy z Douglasem w marcu, siedząc w bibliotece na Bjerke. Skąd pochodzą nazwy dni tygodnia (od bogów germańskich-nordyckich), skąd planety i miesiące (bogowie rzymscy i cesarze), jak wygląda nazewnictwo w językach słowiańskich, etc.

Zaproponowałam, że na którymś spotkaniu opowiem o bogach greckich i ich miejscu w kulturze. Okazało się jednak, że Norwedzy bardzo, bardzo słabo znają mitologię grecką. Dużo słabiej – jak mnie się zdaje – niż Polacy. Być może dlatego, że mają własną mitologię? Choć nie obstawałabym przy tym zbyt uparcie, gdyż wielu wypytywanych przeze mnie Norwegów okazywało się nie bardzo kojarzyć kogokolwiek poza Odynem i Torem.

W języku norweskim mają pojęcie nemezis, mąk Tantala czy syzyfowej pracy. Znają narcyzm czy kompleks Edypa. Ale świadomość źródła tych wyrażeń jest nikła. Opowiadałam więc te mity.

Na wczorajszym spotkaniu w klubie przyszedł czas na mój temat. Poprosiłam też, żeby każdy, kto przyjedzie, przypomniał sobie jakiś mit i go opowiedział. Oczywiście, zrobił to tylko Otto. Byli Douglas, Otto, Kjell, Harald, Agnis i -nowy w klubie – Alexander. Douglas wspominał o młodym (na oko 30) Alexandrze, który pojawił się na ostatnim spotkaniu  (mnie nie było, do mnie przyjechali rodzice). Ale poza tym, że był i że uczy się dopiero języka – nie napisał zbyt wiele. Starałam się dopasować sposób mówienia do jego możliwości. Na razie znikomych – rzeczywiście – dopiero się uczy. Gość się, oczywiście, nie odzywał. Ale do czasu.

Kiedy przemówił – to pierwsze słowa skierował do mnie i pokazał mi kartkę, na której miał zapisane „kongres” i słupki cyfr. I łamanym esperantem/norweskim zaczął mi wyjaśniać, że sprawdził ceny kongresu, samolotu, karawany…

– Okej, ale po co? – spytałam, bo było to dla mnie na prawdę niejasne.
– Ale czy zwróciłeś się z prośbą o dofinansowanie do klubu w Trondheim, jak ci napisałem? – wtrącił się Douglas. I wyjaśnił mi, że Alexander już z tym pytaniem się zgłosił poprzednio – czy klub mu zafunduje najbliższy kongres młodzieżowy w Hiszpanii. W lipcu tego roku. Żeby mógł poznać środowisko esperanckie.

Wyjaśnię: kongres to nie szkoła, na kongresy jeżdżą ludzie, którzy znają esperanto, bo to jest jedyny obowiązujący na nich język. Nie znając go – głupio jechać. Poza tym chyba nie muszę tłumaczyć, że jak ktoś przychodzi do klubu i z miejsca prosi o pieniądze, to nie należy ich dawać? Zazwyczaj zresztą organizowane są akcje pomocy finansowej – tylko zwykle lokalna organizacja rekomenduje osobę organizatorom kongresu – i taki ‚stypendysta’ pomaga w pracy w trakcie kongresu (ja byłam na tej zasadzie w Izraelu, gdzie nagrywałam dla radia sprawozdania, napisałam kilka artykułów do gazet eperanckich i co wieczór prowadziłam herbaciarnię – tzw gufujo).

Zapytałam go, co będzie robił na kongresie. Nie wie. Czy w miesiąc nauczy się języka. Nie wie. Wreszcie: czy planuje po wakacjach pomagać w klubie. To miałoby sens – prosi o pomoc, ale ma zamiar oddać później – pracą.
– Jak będę miał czas – odpowiedział po norwesku. – Bo pracuję też dla partii.
– Jakiej partii – zapytałam.
Chwilę się kręcił, ale w końcu podał nazwę: NKP. Norges Komunistiske PartiPięknie.

Otto zaczął – jak to on – referować z pamięci historię tego ugrupowania, jak powstało, z kim się koligaciło, do kogo ostatnimi laty traciło członków. Ja skupiłam się na tłumieniu wewnętrznego śmiechu – kto przychodzi żebrząc o pieniądze, nie proponując nic w zamian? Komunista.

Pogoda, praca i pisanie

W trakcie pobytu rodziców pisałam mało, z braku czasu. Po ich wyjeździe podsumowałam tygodniowe zwiedzanie i – znów nie pisałam – ze zmęczenia. Pracowałam teraz 10 godzin dziennie, bo jest możliwość robienia nadgodzin, a ja wszak zarobić tu przyjechałam. (Nie znaczy to, że pracuję cały dzień, bo wszak dzień tu długi – dziś słońce ukazało się o 3:55, a schowa o 22:40). Poza tym – pada deszcz.

Od wyjazdu rodziców codziennie chmury – czasem jaśniejsze, czasem ciemniejsze – zakrywają niebo. I deszcz sprawia ulgę spieczonej ziemi.

W Bergen nawet – dziś padało po raz pierwszy od ponad miesiąca! W deszczowym, burzliwym Bergen! (Kiedy mieszkałam tam w 2011 to nie było tygodnia bez deszczu… choć zdarzył się cały miesiąc bez jednego przebłysku błękitnego nieba!).

Zmiany klimatyczne dopadają Norwegię. Ale może dzięki obecnym deszczom nie będzie problemów ze świętowaniem nocy świętojańskiej, najkrótszej w roku. A ona tuż-tuż!

W pracy spokojnie, choć samej pracy sporo. Sezon urlopowy się zaczyna, trzeba zakasać rękawy. Nowera kończy jutro Ramadan, więc podarowałam jej słoik bigosu. Poprosiłam mamę specjalnie, żeby przygotowała jeden słoik bez mięsa – dla mojej muzułmańskiej koleżanki. Przez cały rok za każdym razem, gdy jadłam bigos, pachniał jej przyjemnie i chciała spróbować. „Svinekjøtt” – powstrzymywałam ją. Teraz, na koniec postu – może spróbować – ciekawe, czy jej zasmakuje.

Jutro lecę na chwilę do Wrocławia. Ważne sprawy mnie wzywają. Postaram się jednak opowiedzieć tu w tym czasie o zabytkach, o których dowiaduję się zawsze więcej niż zdążę tu opisać.

Zwiedzanie Oslo

Przez cały tydzień byli u mnie rodzice. Pokazywałam im Oslo – moje miasto. Nie było czasu opowiadać, więc teraz – w telegraficznym skrócie:

Poniedziałek – zwolniłam się wcześniej z pracy, by być w domu, gdy przyjadą z lotniska, następnie – kupiłam nam wszystkim tygodniowe bilety komunikacji miejskiej (ruter) i pojechaliśmy na Bygdøy. Pokazałam im wyspę muzealną, potem przeszliśmy się wybrzeżem w stronę Opery. I tak minął wieczór i poranek, dzień pierwszy.

We wtorek szłam do pracy. Wcześniej kupiłam obojgu OsloPass i pokazałam, skąd odpływa łódka muzealna i gdzie są muzea na Bygdøy – sami zwiedzili Kon Tiki, Fram, Maritime, Łodzi Wikingów – spotkaliśmy się w skansenie. I tak minął dzień drugi.

W środę znów praca, a oni dostali ode mnie mapkę z zaznaczonymi rzeźbami i tak zaopatrzeni wybrali się na spacer po osiedlu Peera Gynta – moim. Po pracy wsiedliśmy w metro i podjechaliśmy na Holmenkollen, a potem również do Sommerparku. I uznaliśmy, że było to dobre.

W czwartek miałam już wolne, więc od rana poszliśmy do parku Vigelanda, następnie do twierdzy Akershus, gdzie miała być salwa z okazji rocznicy zerwania unii szwedzko-norweskiej (7.06.1905). Na salwę nie trafiliśmy, ale na próbę generalną Peera Gynta owszem. Dobrze się zwiedzało przy akompaniamencie śpiewu. Rodzice poszli do muzeum ruchu oporu 1940-45, które ich rozbawiło.  Potem zwiedziliśmy ratusz, który okazał się zaskakująco ciekawym miejscem. Tak minął nam dzień czwarty.

Piątego dnia zaplanowałam turnee po wyspach. Hovedøya, Lindøya, Nakkholmen. Łódki kursujące do tych wysp zaliczają się do komunikacji miejskiej, a dla nas, wrocławian, są dodatkową atrakcją. Plaże puste nie były ale i nie zatłoczone. I tak minął wieczór i poranek…

W sobotę zwiedzanie Stortingu, potem Nasjonalgaleriet, a następnie spacer do zamku królewskiego. Stamtąd na Akerbrygge, gdzie wjechaliśmy na wierzę widokową, a potem – popłynęliśmy na ostatnią wyspę, która nam została – Gressholmen. A wszystko było dobre.

Siódmego dni nie pozwoliliśmy sobie na odpoczynek: najpierw angielska Msza święta, potem Ekeberg (jak zwykle odkryłam takie zakątki, do jakich wcześniej nie dotarłam), a z góry – znów na wyspę, na plażę Hovedøyi. Tym razem był tam tłum.

Dziś o świcie rodzice pojechali, ja poszłam do pracy i potem sprzątałam dom… Nie do końca, bo jeszcze wyskoczyłam z kolegą do biblioteki uniwersyteckiej na Blindern, gdzie obejrzeliśmy fragment sztuki „Żaby” Arystofanesa (w starogreckim, z norweskimi napisami).

Susza i grill

Plan na piątek był następujący: wziąć kiełbasę, ręczniki, po drodze kupić chleb i engangsgrilla – i wskoczyć na łódkę, płynąć na wyspę. Zwiedzić wyspy, wygrzać się w słońcu, pływać, wreszcie zrobić grilla.

Pokrzyżowała trochę plany susza – grill został rozstawiony zgodnie z poleceniami na tablicach informacyjnych: dozwolone jest rozpalanie na piasku i kamieniach, w odległości od lasu. A jak grill się tlił – sprawdziłam komórkę. Tam czekał mnie sms od Oslo-kommune: Ze względu na podwyższone ryzyko pożarów wprowadza się do odwołania całkowity zakaz rozpalania ognia i grilla w lesie i na powierzchni wysp.

Zgasiliśmy grilla. Kiełbasę śląską można jeść taką, jaka jest.

Rodzice w Oslo

Na miejscu czytelników przygotowałabym się na to, że wpisy będą raczej lakoniczne. Przyjechali do mnie rodzice. Podjechaliśmy na Bygdøy, na plażę, do lasu i polami z powrotem, na wybrzeże – do portu, i na operę.

Rodzice są w mieście, więc kto wie, co się może zdarzyć. Nurek może popłynąć!

Boże Ciało w Norwegii

Kościół katolicki dostosowuje się. Jak kiedyś Kościół podbierał zwyczaje pogańskie, żeby je przechrzcić, tak do dziś liczy się z tym, jak działa dany kraj. I tak w Polsce, gdzie ustawowo wolny od pracy jest czwartek Bożego Ciała – w czwartek się je świętuje w kościołach.

W Norwegii nie ma wolnego Bożego Ciała (Kristilegeme og Blod), toteż obchodzi się to święto w najbliższą niedzielę. Ta przypadła akurat dziś. W związku z tym zamiast zwykłej Mszy norweskiej o 11:00 odbyła się uroczysta Msza międzynarodowa. W dużym kościele pw. Trójcy – na dole Akergaty. Stamtąd po Mszy ruczyliśmy procesją do Olava:

Uroczystość odbywała się w 10 językach. Najwięcej elementów było norweskich, polskich, hiszpanskich i angielskich. Największy hałas robiła grupa afrykańska – z bębnami, grzechotkami i totalnie niezrozumiałym śpiewem.  Francuskiego, włoskiego, tagalog, wietnamskiego, serbskochorwackiego było stosunkowo niewiele. Części stałe śpiewaliśmy po łacinie.

W drzwiach kościoła leżały wydrukowane specjalnie na tę Eucharystię śpiewniki z tekstami czytań po norwesku, z odpowiedziami liturgicznymi i wszystkimi piosenkami. Jedynie piosenka w języku kaldejskim nie była najwidoczniej przeznaczona do wspólnego śpiewania – bo wydrukowano ją w alfabecie arabskim. Ale inne pieśni wierni starali się śpiewać razem.

W śpiewniczkach było wyznaczone: do pierwszego ołtarza po polsku, do drugiego po angielsku, do trzeciego hiszpanski i chorwacki, a na ostatnim odcinku – grupa afrykańska.  I tak też zorganizowano ołtarze – przy pierwszym ksiądz czytał po polsku, drugi był angielski, trzeci hiszpanski, czwarty – francuski.

Te Deum na koniec odśpiewaliśmy po norwesku. Było pięknie, pogoda dopisała, śpiewało się wesoło. Świąteczna atmosfera i podniosłe słowa dopełaniała radość poszczególnych grup muzycznych i uczestników starających się śpiewać w obcych językach.

Nie było wyznaczonych ludzi do śpiewania, więc brałam udział w grze w gorącego ziemniaka z mikrofonem podczas przejścia do pierwszego ołtarza. Kobieta, która chwyciła mikrofon od księdza chyba nie miała parcia na szkło, więc jak mnie przyuważyła, podała mi mikrofon. Ja wypatrzyłam mężczyznę, któremu ja z kolei wcisnęłam mikrofon. Pocieszam się, że ta jakość głośników nie przekazała otchłani mojego braku umiejętności muzycznych. A Polacy śpiewali całkiem głośno, więc szło się raźnie.