Gosia na Bygdøy

Dziś spędziłyśmy cały dzień we trójkę: po wczorajszym intensywnym zwiedzaniu miasta dziś przyszedł dla Gosi czas na słodki odpoczynek na plaży Huk na Bygdøy. Pogoda była idealna, ze 30 stopni, woda przyjemna. Cieszenie się pływaniem psuł tylko moment wchodzenia do wody (tu nie ma piaszczystych plaż i łatwo poślizgnąć się i pokaleczyć sobie stopy na kamieniach i pąklach).

Opalałyśmy nogi, pływałyśmy w Oslofjorden, kto by pomyślał, że mamy początek czerwca!

Żeby nie przeleżeć całego dnia wybrałyśmy się na spacer po lesie, a potem – na operę (punkt obowiązkowy, a wczoraj dach był zamknięty ze względu na jakieś wydarzenie).

Idąc Karl Johanns Gate mijałyśmy głośny i kolorowy karnawał z Rio – Gosia mówi, że to pewnie zawody kilku szkół tańca latynoskiego, i że takie wydarzenia są organizowane w różnych miastach. Nie ułatwiało to poruszania się główną ulicą Oslo i zakupu pamiątek – ale było radosne i kolorowe.

Zdążyłyśmy wrócić przed deszczem. Wreszcie padało, po tygodniach suszy. Szłam jeszcze do sklepu, by mieć rzeczy na przyjazd rodziców i mnie zmoczyło. Nie było to nieprzyjemne. Wręcz przeciwnie. Dużo deszczu nie było, trochę szkoda (dla dobra lasów): dwa grzmoty, godzina opadów. Ale lepsze to niż nic.

Gość i odzyskana karta

Wczoraj przyleciała młodsza siostra Basi, Gosia. Po obiedzie wybyły na miasto, ja – na podwórko. Dziś znów dzień na mieście, podczas gdy ja w pracy do 16 (ostatni dzień odrabiania przyszłego poniedziałku), a potem na podwórku i w sklepie. Bo… przyszła karta bankowa!

Nie pisałam o tym, ale zgubiłam kartę. Zorientowałam się w nocy z soboty na niedzielę tydzień temu. Ostatni raz miałam ją w ręce płacąc za chleb w czwartek 24.05 – i stamtąd ostatnia transakcje zapisana przez bank. Poszłam do pracy w niedzielę i po upewnieniu się, że nie ma jej nigdzie – zadzwoniłam do banku, zablokowałam i zamówiłam nową.

I tu zaczął się wyścig z czasem – zdążą wysłać przed przyjazdem moich rodziców? (Gdyby nie, byłam już umówiona z Basią, która wybrałaby mi trochę pieniędzy). Zdążyli. Mam kartę, już sprawdziłam – działa.

Dziewczyny wróciły po 21 z szalonej eskapady. Siedziałyśmy na balkonie, prowadząc nocne Polek rozmowy. Jutro na wyspę!

Najcieplejszy maj w Oslo

Oto dziś dowiedziałam się, że miałam przyjemność spędzić tu rekordowy miesiąc. Najcieplejszy maj w Oslo odkąd prowadzi się takie notowania.

Skłamałabym, twierdząc, że mnie to wcale nie martwi. Ale nie powiem, że mnie to nie cieszy. Bo mi tu ciepło, słonecznie i dobrze. Dni są długie – słońce wschodzi o 4:10, zachodzi o 22:20. Właściwie przez całą noc niebo tylko nabiera granatu, już nie czernieje. Te długie dni są słoneczne i przyjemne – o pracy można jeszcze pojechać na miasto, posiedzieć na ławce nad morzem,  z książką w ręce.

Teraz odrabiam wcześniejsze wyjście w poniedziałek, więc pracuję do 16:00. O 16:00 mogę spokojnie sobie wyjść za blok i ćwiczę w słońcu, na trawie. Nie przeszkadzam dzięki temu Basi.

Nie mogę narzekać na tę pogodę, dla mnie jest idealna. Martwi mnie jednak stopień zagrożenia pożarowego w okolicznych lasach. Jest za sucho. Czekam na burzę. Na przykład taką, jak ostatnio we Wrocławiu.

Zdjęcie autorstwa Blachowa. Prawdziwa wrocławska burza. Tęsknię za taką.

Praca, Dzień Matki i sokół na wędce

Nadgodziny weekendowe, więc grzech nie skorzystać. Pracowałam więc 12:00-20:00, jutro kolejne 8 godzin. Ale skoro jest możliwość, a akurat nie mam gości, to grzech (konkretnie: lenistwo) nie pracować!

Wczoraj graliśmy w gry zespołowe – w ramach integracji. Trochę to dziwi, że roboty dużo, na tyle, że pracodawca prosi o nadgodziny, ale i tak – na budowanie zespołu w formie głupawych zabaw – musi być czas. Trochę mnie to śmieszy a trochę cieszy.

Dziś jest również Dzień Matki. Drugi raz nie jestem z mamą w okolicy tego dnia – 7 lat temu mama odwiedzała mnie niecałe dwa tygodnie wcześniej, tym razem – za niecałe dwa tygodnie. Nie mogę się doczekać!

Tak było w 2011. Fløyen, Bergen.

Na koniec – wyjaśnienie fotki z sokołem na żyłce. Tu bardzo wiele budynków ma na czubkach taką wędkę, na sztorc, i na żyłce – sokoła z materiału latawcowego. Ten sokół „lata” na wietrze i odstrasza mniejsze ptaki. Ale czasem zdarzy się, że wędka padnie – i wtedy to wygląda jakby ktoś z wysokości dachu łowił ptaki. Na wędkę.

Bzy kwitną

I w sumie nie mam dziś nic do napisania. Wszystko co się wydarzyło, wydarzyło się daleko, u moich bliskich, w Polsce. Więc tęsknię.

Visning z drugiej strony

Między 16:00 a 16:30 miałyśmy dzień otwarty czyli visning. Tym razem to nie my biegłyśmy oglądać mieszkanie, ale to nasze mieszkanie było oglądane. Przyszły 4 zestawy ludzi: trójka Włochów, para Norwegów, para Norweg+przyjezdna z dzieckiem (przyszli bez dziecka, dziecko wynikło z rozmowy), para obcojęzyczna i bardzo małomówna. Najbardziej gadatliwi byli oczywiście Włosi.

Pytania były nawet udane: o ciszę, o kurz, o kaloryfery, o przedszkole, o sklepy czy przystanki metra, etc. Mówiłam o absurdzie domofonowo-dzwonkowym (że zarówno domofon jak i dzwonek do drzwi jest przy drzwiach wejściowych do przedpokoju dzielonego z Tomasem z kawalerki – i go nie słychać u nas, zresztą, pukania też, no bo jak, więc jak się czeka na gości to trzeba na oścież drzwi otwarte zostawiać), mówiłam o kurzu z budowy i o tym, jak dobrze wyciszone są ściany, i jak fajne jest ogrzewanie podłogowe. Basia opisywała odległości do przystanków, sklepów i mówiła o szczelnych oknach, ogólnie – było miło.

Poza tym popołudniami i wieczorami gram w grę. Tym razem jest to gierka online, w której staram się nie głodować – czyli jak w życiu – a razem ze mną stara się o to mój mąż. Totalnie jak w życiu. W życiu jednak nie ma grafiki jak z filmu Burtona i dziwacznych walczyków, wygrywanych w najdziwniejszych momentach (chyba że liczyć te rozbrzmiewające w mojej głowie), w życiu rzadko biega się po lesie zabijając pingwiny czy żaby… No i ja na przykład w prawdziwym życiu nie ścięłam jeszcze żadnego drzewa. A i walczyć z cieniami na śmierć i życie zdarza mi się tylko metaforycznie. Gra jest w niepokojący sposób wciągająca mimo oczywistego braku fabuły.

Tu zabił mnie jakiś straszny potwór i zmieniłam się w duszka. I jestem smutnym duszkiem. Poza potworami zabija ciemność, zimno, gorąco, tytułowy głód, przemoknięcie czy strach.A tu przyglądam się, jak zamarzły walczące z psami muflony. I psy też.

Bergenstesten bestått czyli zaliczone!

Spieszę donieść, że obie zaliczyłyśmy Bergenstest – egzamin norweski na wyższym poziomie. Można świętować!

Żeby dodać do szampana nutkę goryczy – gorzej poszedł ustny. W egzaminie pisemnym zaliczone wszystkie części, czyli cały test zaliczony. W ustnym na 6 kryteriów – dwa pozostają niezaliczone: grammatikk i uttale czyli gramatyka i wymowa. Gramatyka czyli np. umieszczanie odpowiednich słów w odpowiednim miejscu zdania. Daję radę na papierze, ale w żywej mowie jest mi trudno i często coś przestawię. Nie zaburza to komunikacji, ale jest błędem. No i wymowa. W opisie tego kryterium oceny podali, że żeby zaliczyć wystarczy, by wymowa nie uniemożliwiała zrozumienia – że akcent z języka ojczystego nie powinien przeszkadzać w rozmowie. Cóż, tu wydaje mi się, że mój, choć jest mocny i ewidentnie polski, nie powinien uniemożliwiać zrozumienia.

Zaskoczyło mnie, że zaliczyłam wszystkie inne kryteria: produksjon czyli wyrażenie swojego zdania i jego obrona, ord og uttrykk – dosłownie słowa i wyrażenia czyli bogactwo językowe, flyt czyli płynność, interaksjon – interaktywność? Ja to zapamiętałam inaczej, ja bym sobie tylko tę obronę swojego zdania zaliczyła.

Jednak to pisemny egzamin liczy się bardziej, to pisemny daje certyfikat. Ustny jest wymagany dodatkowo jedynie w norweskiej służbie zdrowia. Z nią staram się nie mieć do czynienia.