Esperanccy goście z Australii

Powiew ciepła i opowieść o Melbourne pani Bishop; pan Bishop opowiadał o etnomatematyce, o której pojutrze ma wykład na uniwersytecie w Tromso; miłe spotkanie z Rene i krótka rozmowa o dialektach; relacja z sobotniego egzaminu; płyta z piosenkami Brela w języku międzynarodowym; wreszcie poznany Cato, o którym się tyle słyszało na dobre i na złe.

Cieszę się wieczorem w klubie esperanckim. I cieszę się tym, że pieczony wczoraj chlebek bananowy udał się! tym razem nie było zakalca!

Bergenstesten i po egzaminie

Egzamin odbył się w szkole Rosenhof, w dzielnicy Sinsen, więc niedaleko domu (20 minut spacerkiem). Oczywiście, byłam zestresowana. Oczywiście, szłam na głodniaka, po kubku kawy rano. I, oczywiście, świetnie się bawiłam w czasie egzaminu.

Część związana z czytaniem ze zrozumieniem była dla mnie najłatwiejsza. Tę mam zdaną na pewno. Referat czyli streszczenie wysłuchanego wywiadu też raczej dobrze. Jeśli chodzi o rozumienie ze słuchu – tu na dwoje babka wróżyła; ta część polega na wysłuchaniu 30 krótkich rozmów i zaznaczeniu poprawnych odpowiedzi na 30 pytań. Słucha się tylko raz i jest to dość podchwytliwe (tzn.: gdy pytanie brzmi: dlaczego mężczyzna zaczął biegać na orientację? odpowiedzi: bo chciał odzyskać kondycję, bo chciał poznać ludzi, bo kocha kontakt z naturą – to w wysłuchanym dialogu wymienione zostają wszystkie trzy powody, trzeba wyłapać dokładnie, który przeważył na początku przygody z biegami…). Gramatyka mogła mi pójść dobrze, ale mogła też źle, bo w tej części każda literówka dyskwalifikuje odpowiedź… Wypracowanie – cóż. Ja jestem zadowolona. Pisałam na temat: Blir ungdom i dag aldri voksen? – Czy dzisiejsza młodzież nigdy nie dorośnie?

Po egzaminie czułam się jak na haju, potem się zdrzemnęłam, a wieczorem oglądałyśmy z Basią film: „Peggy Sue got married”.

Wyniki egzaminu będą 23ego, w poniedziałek. Wtedy okaże się, jak poszło. Bo żeby zdać egzamin, trzeba zaliczyć każdą część bez wyjątku. Ja obstawiam 3 części zaliczone. Dwóch nie jestem pewna.

The Book of Mormon på norsk

W Det Norske Teatret wszystko wydawane jest w nynorsku, a na scenie mówi się dialektami. Tak więc wiedziałam, na co się piszę. I o to mi chodziło, bo jednak 3 godziny z dialektem, z idealną dykcją aktorów, z muzyką musicalową i układami tanecznymi na osłodę – to dobry sposób (dla mnie), by się osłuchać.

I aktorzy nie zawiedli. Dykcja doskonała. No i grali dokładnie w tak przerysowany sposób, do jakiego ten spetkakl jest napisany. Odtwórcy głównych ról – Frank Kjosås (Price) i Kristoffer Olsen (Cunningham) byli znakomici; skala Kristoffera sprawiła, ze był najlepszym wykonawcą tej roli, jakiego słyszałam.

VG okresliła spektakl jako pełen geni(t)alnego humoru i trudno się nie  zgodzić. W zakresie czynności seksualnych różnice w dialektach nie są zbyt duże (widać, że w kwestiach kluczowych Norwedzy chcą się jednak móc dogadać), więc nie miałam z językiem problemu. W kilku gagach zostawiono angielskie wyrazenia fuck czy fucking – może dlatego, że brzmią bardziej naturalnie? Djevelen sitter i detaljene, a w języku wikingów diabeł tkwi w przeklenstwach.

Piszę o języku, bo to głównie mnie interesowało, po to poszłam do teatru, by się na nim skupić. Dlatego ciut-ciut przeszkadzało mi, że piosenka ‚Man up’, zamykająca akt pierwszy była zaśpiewana z angielskim wyrażeniem man up. Nieprzetłumaczonym. W wersji szwedzkiej tekst jest w całości przetłumaczony, a man up zastąpione przez stå opp!. W wersji norweskiej kilka razy w piosence pojawia się skjerp deg – ale nie zastępuje ono refrenowego man up, które po prostu zostawiono.

Ale już kawałek Spooky mormons hell dream był przetłumaczony doskonale: Skikkleg, skikkleg skummelt – mormons helvete mareritt. I odegrany z przytupem.

Humor jest prosty, prostacki i dotyczy nie tylko religii: chłop przebrany za babę, hehehe; homoseksualny mormon, hohoho; zacofana Afryka, hihihi, etc.  Raczej nie poleciłabym tego spektaklu mamie czy teściowej – a widownia pełna byla ludzi starszych. Właściwie była pełna ludzi w różnym wieku, ale to starsi mnie zaskoczyli. Koło mnie siedziało 6 pań w wieku 60-70 lat. Oczywiście, świetnie się bawiły, a jedna z nich zwróciła nawet moją uwagę na nagiego Murzyna wymachującego karabinem w jednej scenie (to, że siedząc w trzecim rzędzie nie zauważę nagiego aktora to standard. Ja po prostu nie zwracam uwagi na nagich ludzi).

Zdjęcia spektaklu pochodzą ze strony teatru.

 

 

Det Norske Teatret czyli mormoni w dialekcie

Dziś byłam na spektaklu. Cały był wykonany w dialekcie vestfoldzkim. I nie stanowiło to dla mnie problemu (okej, kilku wypowiedzi Arnolda w tym jednego żartu nie zrozumiałam, ale wcale nie jest pewne, że załapałabym żart nawet gdybym rozpoznała wszystkie słowa). Więcej opowiem jutro, ale dziś można posłuchać, jak śpiewali odtwórcy głównych ról:

Przy wyjściu z teatru mormoni rozdawali swoją książkę. I tak oto wróciła do mnie Księga Mormona, której fragmenty 7 lat temu czytałam w Bergen po niemiecku. Tym razem mam wersję norweską (napisaną bokmålem, sprawdziłam):

Wielkanoc w Polsce

Wróciłam. Zmęczona, szczęśliwa. Dziękuję wszystkim, którzy znaleźli dla mnie chwilę. To były wspaniałe Święta – pełne akcji, jazdy po moim ukochanym mieście, spotkań, rozmów, pysznego jedzenia, powitań i pożegnań. Żałuję, że już trzeba było wracać, ale – Norwegia wzywa!

Påske w Norwegii

Z tego, co się zorientowałam, święta Wielkanocne są dla Norwegów związane ze sportami zimowymi. Nawet w większym stopniu niż Bożonarodzeniowe. Wielkanoc to tu tradycyjnie zamknięcie sezonu. I intensywna zabawa, zanim ten sezon się zamknie. I nie ma się co dziwić! Śnieg ma się dobrze, słoneczko raźno świeci, dzień długi, przyjemny. Temperatura akceptowalna. Zaduma i modlitwa w kościele, bialr szaleństwo na szlaku.

Symptomatyczny dla tego zjawiska jest zajączek wielkanocny zaprzęgnięty do saneczek. Autentyk znaleziony na wystawie sklepu z zabawkami.

Lecę jutro do Polski. Tam czekają najbliżsi. I jedzenie. Wrócę w Poniedziałek Wielkanocny.

Tymczasem przyjmijcie życzenia. Niech te Święta Zmartwychwstania napełniają nie tylko najbliższe dni, ale całe życia światłem i pokojem, niech będą okazją do spotkań z bliskimi, nawet, gdy ci bliscy są daleko. Bo miłość nie zna granic, nawet śmierć nie jest dla niej granicą.
Wiary, która góry przenosi, nadziei, która zawieść nie może i miłości, która z nich jest największa (tro som flytter fjell, håp som ikke gjør til skamme, og kjærlighet som er størst blant dem).

 

 

Wizzair i zmiany

Uwaga, wylewam wiadro żalu i frustracji. Ostrzegam: to nie pogodna notatka (podwórko na zdjęciu może i pogodne, ale notatka nie), tu się pojawia gorycz i mord w oczach. Do rzeczy:

W poniedziałek beztrosko zwiedzałam stronę wizzair i spoglądałam na ceny biletów. Środa 16ego maja 249zł, powrót 21ego maja 39zł, ładnie nawet… We wtorek spojrzałam raz jeszcze: a tu brak lotu w środę. W jakąkolwiek środę w maju. I od połowy kwietnia. I do połowy czerwca! Co się dzieje?!

Nie dostałam żadnej informacji na e-mail. Tak, sprawdziłam folder Spam. Tak, jestem pewna adresu – rezerwacje zawsze przychodziły, także reklamy – czyt. SPAM – nie omijały skrzynki. Ale po zalogowaniu się na konto wizzair widzę, że sześć moich rezerwacji zostało przesuniętych! W kwietniu Blachow i Kuba mieli przylecieć 20(piątek), wrócić 25(środa) – skrócono im pobyt  do poniedziałku, 23. Moim rodzicom przesunięto całą podróż: 6-13.06 na 4-11.06.

Historia ma zakończenie o tyle szczęśliwe, że rodzicom nieszczególnie wadzi nowy termin, a bilet na 25.04 znalazł się na stronie konkurencji – nawet taniej. Ale niesmak pozostał.