Ostatni wieczór z mężem…

… więc wybaczcie, za dużo nie napiszę.

Blachow chory, więc raczej też nie ma o czym. Bo każdy, kto znajduje radość w prostym, wspólnym i mało interesującym spędzaniu wspólnego czasu – zrozumie.

A kto nie czerpie przyjemności z nudnego siedzenia w domu – nie zrozumie. I już.

Vigelandsparken, Akershus, Ekebergsparken

Dziś trochę pochodziliśmy po Oslo, trochę po nim pojeździliśmy (bilet dobowy na #ruter kosztuje 90NOK). Warto było, bo pogoda piękna i szkoda dnia na próżne, zbyt długie trasy w cieniu budynków – warto za to zajrzeć do parków. Najpierw do Vigelanda, gdzie można się pobawić:

Potem znów nad morze, ale już nie do portu, tylko na twierdzę – akershus festning. Tam przyłapaliśmy maszerujących żołnierzy i wygrzaliśmy się w słońcu, posłuchaliśmy też podejrzanych krzyków z jakiegoś drugowojennego statku pod brazylijską banderą, ale atak nie nastąpił, więc poszliśmy dalej.

Zahaczyliśmy o operę, bo to takie oczywiste miejsce, które „trzeba zaliczyć” jak jakiś egzamin na studiach, bez tego to się chyba w Oslo nie było!

A na koniec pojechaliśmy do parku na Ekeberg. Tam pospacerowaliśmy trochę między dziwnymi rzeźbami (i podziwialiśmy panoramę Oslo, z tego samego miejsca, co we wpisie ‚zwiedzanie-słońce-plaża‚). I tam weszliśmy w siną mgłę…

 

Oslohavn z chłopcami

Dziś w pracy próbny alarm pozwolił nam się ucieszyć słońcem. W wypadku alarmu trzeba wyjść bez paniki i skierować się na miejsce zbiórki okrężną drogą. Wbrew pozorom to rozwiązanie ma sens, bo na najkrótszej drodze mogą być auta, uciekające przed zagrożeniem.

Po pracy, po zjedzeniu fiskekaker przygotowanych przez Bartka – poszliśmy do portu. I Blachow z Murlikiem poznawali ten rejon Oslo:

Wróciliśmy metrem, by już nie marnować sił – przydadzą się jutro.

Tomek Basi też przyjechał na weekend, wiec kolację zjedliśmy już w pełnym wymiarze osobowym. Dzień był świetny.

National Galeriet i mężczyźni

Przybyli do Oslo Blachow i Murlik. Idealnie. Bardzo szczęśliwa obrałam setkę krewetek i pojechałam pod muzeum, gdzie byliśmy umówieni. W czwartki wstęp wolny, a miły ochroniarz zamyka w szafce na klucz walizki i plecaki, więc jest lekko.

Chodziliśmy sobie po muzeum. Oni zaglądali do wszystkich szuflad, w salce do rysowania rzeźby sobie porysowali. Było super. No i przywieźli aparat, a to znaczy, że jakość części zdjęć na blogu wzrośnie.

Po powrocie zrobiłam makaron z krewetkami i śmietaną. A potem, cóż – odpoczywaliśmy.

 

Zakupy, esperanto i słodkie bułki

Wczoraj nie miałam sił i chęci, więc dziś opowiem o spotkaniu w klubie esperanckim. Była nas siódemka, a spotkanie prowadziłam ja z  tematem: język kobiet i mężczyzn. Rozmawialiśmy potem całkiem miło i dość długo o różnych językach: jak w nich działa kategoria rodzaju.

Okazuje się, że kiedy Douglas uczył (w latach 60tych!) w jednej z pionierskich szkół demokratycznych w Norwegii – wraz z uczniami zdecydowali wprowadzeniu do wewnętrznych regulaminów i do języka codziennego neutralnego, nie nacechowanego płciowo, zaimka trzeciej osoby liczby pojedynczej: i tak obok han i hun pojawił się hyn. I tego hyn używali, gdy mowa była o działaniu, którego może dokonywać zarówno ona jak i on. Nie używali nigdy do określonej osoby, bo, jak stwierdził Douglas, jak wiemy o kim mówimy, to wiemy, czy to han czy hun.

Bardzo mi się to spodobało. Bardzo.

Wyjaśniłam, dlaczego karkołomne jest takie podejście w polskim. Nie tylko zaimek – ale i każdy czasownik czasu przeszłego… Szkoda, że a priori w takich momentach odrzuca się rodzaj nijaki. Ono w polskim jest świetne.

Fantastycznie było po powrocie zajadać z Basią ciastka, które dostała w piekarni/restauracji, w której podjęła dodatkową pracę. Praca na razie ograniczyła się do weekendu i poniedziałkowego kursu obsługi kawiarki, którą to naukę Basia nieomal przypłaciła utratą palca. Skaleczenie zalepiła w domu plastrem i ból załagodziło naręcze kanapek, bułek słodkich (i chlebek!), które dostała wychodząc. Omnomnomnom.

Z okazji nowej pracy Basi pojawiła się potrzeba czarnych spodni. Zbiła się w jedno z potrzebą mopa, którego zakup obiecywałyśmy sobie od dość długiego czasu. Dziś po pracy wybrałyśmy się do sklepu. Udało nam się znaleźć mopa za 99NOK, a spodnie – po 199 NOK. „Po”, bo też zakupiłam – moje ulubione, bo dzwonowate. Jestem bardzo zadowolona z zakupu:(po zdjęciu widać, że na szafiarkę nadaję się równie dobrze, co na piekarza)

Teraz niecierpliwie czekam jutra. Jak szybko zasnę, jutro przyjdzie wcześniej!

Spacer z rzeźbami (cz2)

W Spacerze z rzeźbami (cz1) bynajmniej nie zdradziłam wszystkich ciekawych rzeźb. Zostawiłam parę na deser, na następny raz – żeby mi się kochani czytelnicy nie przejedli. Wracam więc do placu zabaw i do dziwnych rzeźb go otaczających.

W Koralinie główną bolączką bohaterki było: jak uniknąć istot, które chcą jej wyrwać oczy by na ich miejsce przyszyć guziki. Ktoś tu był nieostrożny i stracił nie tylko oczy – ale chyba mu to nie przeszkadza:

Jakiś koleś leży sobie i od niechcenia grzebie przy paznokciach:
(Dałam mu liście, żeby odczepił się od paznokci)

Ktoś tu się zamachnął gałęzią, ale czy na pewno wie – po co – na kogo bierze zamach? Wątpię. To zresztą chyba najbrzydsza rzeźba. Te kolorki, ten gładki szlif. Takie – ot – brzydactwo:

Wejście na plac zabaw zdobi front domu. Otwarte drzwi zapraszają do zabawy. Może nie jest to najlepsza rzeźba z zabranych, ale do najgorszej jej również daleko. A ona jedna zdaje się mieć tu jakiś sens. Jakieś znaczenie adekwatne do miejsca. Więc skończę na niej. Na domu:

Kuchenne rewolucje

Podjęłam heroiczną próbę. Wyszłam ze swojej strefy komfortu i poszłam do kuchni. Postanowiłam upiec ciasto.

Miałam wszystko czego potrzeba plus słońce za oknem (rano padało jakby świat miał się skończyć, a niebo spadało na głowy, ale potem wyszło słońce). Wzięłam się za wsypywanie, wlewanie, miażdżenie, mieszanie. Uzyskaną efektowną breję wlałam do formy.

Nie zaglądałam do pieca. Niech się piecze. I piekło.

Efekt piękny, prawda? Może więc pora na lekcję historii i  zwrot akcji?
Nie bez powodu napisałam, że to kuchenne rewolucje. Rewolucja nigdy nie kończy się dobrze. Rewolucja to nieskoordynowany wybuch dobrych chęci, najczęściej bez zrozumienia sytuacji.

I tak było i tym razem:

Moja strefa komfortu jest daleko od piekarnika. Kończy się na patelni. A w samym jej centrum znajdują się kanapa/fotel/łóżko z książką. Morał: rewolucja grozi zakalcem.

(Sad layer – jak słusznie określają to Anglicy. Nie wiem, jak zakalec nazywają Norwedzy.)