Susza i grill

Plan na piątek był następujący: wziąć kiełbasę, ręczniki, po drodze kupić chleb i engangsgrilla – i wskoczyć na łódkę, płynąć na wyspę. Zwiedzić wyspy, wygrzać się w słońcu, pływać, wreszcie zrobić grilla.

Pokrzyżowała trochę plany susza – grill został rozstawiony zgodnie z poleceniami na tablicach informacyjnych: dozwolone jest rozpalanie na piasku i kamieniach, w odległości od lasu. A jak grill się tlił – sprawdziłam komórkę. Tam czekał mnie sms od Oslo-kommune: Ze względu na podwyższone ryzyko pożarów wprowadza się do odwołania całkowity zakaz rozpalania ognia i grilla w lesie i na powierzchni wysp.

Zgasiliśmy grilla. Kiełbasę śląską można jeść taką, jaka jest.

Rodzice na Bygdøy

Na wyspę trafiliśmy już wczoraj a dziś – ja do pracy a rodzice – do muzeów. A było trochę zwiedzania: Kon-Tiki, Fram, muzeum morskie, łodzi wikingów i skansen. W skansenie dołączyłam i wróciliśmy już razem. Oto kilka zdjęć ze skansenu czyli Folkemuseum:

Rodzice w Oslo

Na miejscu czytelników przygotowałabym się na to, że wpisy będą raczej lakoniczne. Przyjechali do mnie rodzice. Podjechaliśmy na Bygdøy, na plażę, do lasu i polami z powrotem, na wybrzeże – do portu, i na operę.

Rodzice są w mieście, więc kto wie, co się może zdarzyć. Nurek może popłynąć!

Boże Ciało w Norwegii

Kościół katolicki dostosowuje się. Jak kiedyś Kościół podbierał zwyczaje pogańskie, żeby je przechrzcić, tak do dziś liczy się z tym, jak działa dany kraj. I tak w Polsce, gdzie ustawowo wolny od pracy jest czwartek Bożego Ciała – w czwartek się je świętuje w kościołach.

W Norwegii nie ma wolnego Bożego Ciała (Kristilegeme og Blod), toteż obchodzi się to święto w najbliższą niedzielę. Ta przypadła akurat dziś. W związku z tym zamiast zwykłej Mszy norweskiej o 11:00 odbyła się uroczysta Msza międzynarodowa. W dużym kościele pw. Trójcy – na dole Akergaty. Stamtąd po Mszy ruczyliśmy procesją do Olava:

Uroczystość odbywała się w 10 językach. Najwięcej elementów było norweskich, polskich, hiszpanskich i angielskich. Największy hałas robiła grupa afrykańska – z bębnami, grzechotkami i totalnie niezrozumiałym śpiewem.  Francuskiego, włoskiego, tagalog, wietnamskiego, serbskochorwackiego było stosunkowo niewiele. Części stałe śpiewaliśmy po łacinie.

W drzwiach kościoła leżały wydrukowane specjalnie na tę Eucharystię śpiewniki z tekstami czytań po norwesku, z odpowiedziami liturgicznymi i wszystkimi piosenkami. Jedynie piosenka w języku kaldejskim nie była najwidoczniej przeznaczona do wspólnego śpiewania – bo wydrukowano ją w alfabecie arabskim. Ale inne pieśni wierni starali się śpiewać razem.

W śpiewniczkach było wyznaczone: do pierwszego ołtarza po polsku, do drugiego po angielsku, do trzeciego hiszpanski i chorwacki, a na ostatnim odcinku – grupa afrykańska.  I tak też zorganizowano ołtarze – przy pierwszym ksiądz czytał po polsku, drugi był angielski, trzeci hiszpanski, czwarty – francuski.

Te Deum na koniec odśpiewaliśmy po norwesku. Było pięknie, pogoda dopisała, śpiewało się wesoło. Świąteczna atmosfera i podniosłe słowa dopełaniała radość poszczególnych grup muzycznych i uczestników starających się śpiewać w obcych językach.

Nie było wyznaczonych ludzi do śpiewania, więc brałam udział w grze w gorącego ziemniaka z mikrofonem podczas przejścia do pierwszego ołtarza. Kobieta, która chwyciła mikrofon od księdza chyba nie miała parcia na szkło, więc jak mnie przyuważyła, podała mi mikrofon. Ja wypatrzyłam mężczyznę, któremu ja z kolei wcisnęłam mikrofon. Pocieszam się, że ta jakość głośników nie przekazała otchłani mojego braku umiejętności muzycznych. A Polacy śpiewali całkiem głośno, więc szło się raźnie.

Gosia na Bygdøy

Dziś spędziłyśmy cały dzień we trójkę: po wczorajszym intensywnym zwiedzaniu miasta dziś przyszedł dla Gosi czas na słodki odpoczynek na plaży Huk na Bygdøy. Pogoda była idealna, ze 30 stopni, woda przyjemna. Cieszenie się pływaniem psuł tylko moment wchodzenia do wody (tu nie ma piaszczystych plaż i łatwo poślizgnąć się i pokaleczyć sobie stopy na kamieniach i pąklach).

Opalałyśmy nogi, pływałyśmy w Oslofjorden, kto by pomyślał, że mamy początek czerwca!

Żeby nie przeleżeć całego dnia wybrałyśmy się na spacer po lesie, a potem – na operę (punkt obowiązkowy, a wczoraj dach był zamknięty ze względu na jakieś wydarzenie).

Idąc Karl Johanns Gate mijałyśmy głośny i kolorowy karnawał z Rio – Gosia mówi, że to pewnie zawody kilku szkół tańca latynoskiego, i że takie wydarzenia są organizowane w różnych miastach. Nie ułatwiało to poruszania się główną ulicą Oslo i zakupu pamiątek – ale było radosne i kolorowe.

Zdążyłyśmy wrócić przed deszczem. Wreszcie padało, po tygodniach suszy. Szłam jeszcze do sklepu, by mieć rzeczy na przyjazd rodziców i mnie zmoczyło. Nie było to nieprzyjemne. Wręcz przeciwnie. Dużo deszczu nie było, trochę szkoda (dla dobra lasów): dwa grzmoty, godzina opadów. Ale lepsze to niż nic.

Gość i odzyskana karta

Wczoraj przyleciała młodsza siostra Basi, Gosia. Po obiedzie wybyły na miasto, ja – na podwórko. Dziś znów dzień na mieście, podczas gdy ja w pracy do 16 (ostatni dzień odrabiania przyszłego poniedziałku), a potem na podwórku i w sklepie. Bo… przyszła karta bankowa!

Nie pisałam o tym, ale zgubiłam kartę. Zorientowałam się w nocy z soboty na niedzielę tydzień temu. Ostatni raz miałam ją w ręce płacąc za chleb w czwartek 24.05 – i stamtąd ostatnia transakcje zapisana przez bank. Poszłam do pracy w niedzielę i po upewnieniu się, że nie ma jej nigdzie – zadzwoniłam do banku, zablokowałam i zamówiłam nową.

I tu zaczął się wyścig z czasem – zdążą wysłać przed przyjazdem moich rodziców? (Gdyby nie, byłam już umówiona z Basią, która wybrałaby mi trochę pieniędzy). Zdążyli. Mam kartę, już sprawdziłam – działa.

Dziewczyny wróciły po 21 z szalonej eskapady. Siedziałyśmy na balkonie, prowadząc nocne Polek rozmowy. Jutro na wyspę!

Klimat w pracy a woda w Islamie

Siedzę już na nowym miejscu – po Stigu, który się zwolnił. Obok mnie Sohar, za plecami Charlotte i Omar (obecnie na urlopie). Przed sobą mam Camille, po skosie Basię, a dalej w głąb – Idunn.

Przed weekendem już zaczęły się problemy z klimatyzacją w biurze. I trwają one do dziś. Przełożona wysyła mejle o tym, jak to kolejni ludzie określeni inicjałami zajmują się sprawą. Niektórzy z pracowników w odpowiedzi wysyłają zdjęcia zamontowanych w różnych miejscach biura termometrów, pokazujących już ponad 30 stopni. I tak toczy się dyskusja. A temperatura rośnie. I atmosfera staje się coraz cięższa.

Dziś około południa było już ponad 30 stopni. By trochę poprawić nastroje Beate kupiła lody dla wszystkich. Mnie to znacznie poprawiło humor. I przyniesiono kilka dodatkowych wiatraków – wentylatorów, by oczyścić atmosferę.

Przy okazji lodów – Novera musiała odmówić, bo pości. Trwa ramadan – muzułmański ścisły post, podczas którego od świtu do zmroku nie wolno wyznawcom proroka nic jeść ani pić. Nic oznacza także wodę. O ile jestem zwolennikiem postów – uważam, że odmawianie sobie co jakiś czas czegoś jest po prostu zdrowe i dobre dla charakteru (a jakże, gdybym nie miała ciągot do umartwiania się, nie porzuciłabym mojego wspaniałego wrocławskiego życia) – to jednak brak wody przez cały dzień jest zdecydowaną przesadą. Brak wody!

Sprawdzałam na stronach wspólnot muzułmańskich – nie ma w tym pomyłki. Mahometanie rzeczywiście, poszcząc, nie piją nawet wody. Ja wiem, bardzo dobrze ogarniam, że religia rządzi się swoimi prawami. Jednak niektóre idą o kilka kroków za daleko.

Oto moje nowe stanowisko pracy: